Szukaj na tym blogu


MIEJSCA OPISYWANE NA TYM BLOGU I W KSIĄŻCE
"BIAŁE SŁONIE CZYLI NIEZWYCZAJNA PODRÓŻ ZWYCZAJNYCH LUDZI.
TAJLANDIA, BIRMA"


"Białe słonie" to połączenie relacji z podróży oraz przewodnika. Znaleźć w niej można dokładną "instrukcję" jak przygotować identyczną podróż nie dysponując praktycznie żadnym w tej dziedzinie doświadczeniem. Jest to autentyczna relacja, w której brak komercyjnych, przekoloryzowanych opisów. To nie folder biura podróży. Opisuje zarówno plusy jak i minusy odwiedzanych miejsc. Zawiera ceny (nadal aktualne), adresy, ostrzeżenia, i inne praktyczne wskazówki. Dodatkowo całość jest bogato ilustrowana olbrzymią ilością zdjęć wykonanych osobiście przez autora (bez zbędnych ingerencji programów graficznych).


"Białe słonie" dedykowane są dla osób, które szukają prawdziwych informacji o świecie.

Z pewnością przyda się tym, którzy pragną spędzić wolne chwile w niebanalny sposób, organizując samemu ciekawą przygodę. Książka może być inspiracją do podróży,

w szczególności dla osób, które z wyjazdami w tak egzotyczne rejony wiążą pewne obawy.


"Białe słonie" wyróżniają spośród innych pozycji tego typu następujące cechy:

– rzetelność, uczciwość zawartych informacji

(brak sponsorów i konfliktów interesów jest tego gwarancją

- powstała jako publikacja niekomercyjna),

– książka jest polskiego autora, więc opisywane wrażenia i odczucia są z naszego,

polskiego punktu widzenia,

– autor jest przeciętnym Polakiem, nie dysponującym żadnym wsparciem osób trzecich

czy też instytucji, dzięki czemu porusza się w polskich realiach finansowych,

– na rynku dostępnych jest tylko kilka pozycji dot. Birmy,

ale chyba żadna nie opisuje sposobu w jaki można realnie zwiedzić ten kraj,

– wszystkie zawarte w książce zdjęcia i ilustracje dotyczą opisywanych miejsc

i zostały wykonane przez autora w trakcie wspomnianych podróży.


"Białe słonie" rozczarują tych, którzy szukają wyłącznie naiwnych zachwytów egzotycznymi krajami, przekoloryzowanych, długich opisów itp. Niejednokrotnie można znaleźć wręcz demaskatorskie opisy miejsc, które w przewodnikach są zwykle wychwalane.



Główny minus "Białych słoni" to praktycznie brak promocji, czyli wiedzy o istnieniu tej pozycji na rynku. Teoretycznie jest dostępna w tradycyjnych księgarniach, ale w praktyce zdecydowanie łatwiej zamówić ją przez internet.




(...) Zdjęcia, choćby najlepsze, czy też najbardziej barwne opisy nie są w stanie oddać tego niepowtarzalnego, unikalnego wrażenia jakie na Europejczyku wywiera prawdziwa, niepozorowana egzotyka. Nasze wyobrażenia mają się nijak do stanu faktycznego. Choćby taki Phat Pong, chyba jedno z najbardziej znanych miejsc w Bangkoku. Miejsce, które walnie przyczyniło się do stworzenia stereotypu światowej stolicy seksturystyki.

(...) Jedną z największych i najstarszych jest Wat Pho inaczej Wat Phra Chetuphon, czyli Świątynia Leżącego Buddy. Znajduje się ona na południe od Wielkiego Pałacu. Jest to właściwie cały kompleks budynków. W tej świątyni była pierwsza szkoła publiczna w królestwie. Obecnie znajduje się tu prestiżowa szkoła tajskiego masażu...


(...) Yangon, do niedawna znany jako Rangun, to miasto, którego historia sięga VI wieku, kiedy to przyświątynna osada przemieniła się w miejscowość o nazwie Dagon. Od 1886 do 2005 roku był stolicą Birmy. Mimo swojego wieku nie znajdziemy tu zbyt wielu bardzo starych zabytków, ale jest jeden szczególny, niepowtarzalny i wręcz bajkowy, czyli pagoda Shwedagon, o której dokładniej napiszę w dalszej części. Yangon jest bardzo rozległy z ponad 4 mln. mieszkańców, a blokowisk tu raczej nie spotkamy. Na ulicach poza głównym centrum – spokój. Obowiązuje ruch prawostronny, ale żeby było trochę ciekawiej kierowcy siedzą po prawej stronie swoich pojazdów. Ba, żeby było jeszcze ciekawiej, niektóre starsze autobusy i prawie wszystkie busy drzwi dla pasażerów mają od strony ulicy. Przy czym określenie „starsze” ma dużo większy zakres czasowy niż w Polsce....


(...) Przed przyjazdem do Birmy obejrzałem dziesiątki zdjęć z Baganu i przeczytałem różne relacje i opisy, ale żadne, ale to żadne z nich nie są w stanie oddać tego co się czuje będąc tu, na miejscu. Skala, ilość, bliskość i dostępność tego miejsca są niemożliwe do opisania żadnymi słowami ani do odzwierciedlenia na żadnych zdjęciach, choćby nawet najbardziej udanych. To kraina baśni, bądź też mityczne miejsce, gdzie w XXI w. pomiędzy zabytkami pamiętającymi początki birmańskiej państwowości i wysokimi palmami można spotkać duże stada wychudzonych porą suchą krów i kóz, gdzie spotkanie innego turysty jest wręcz rzadkością....

(...) Najciekawszym doznaniem związanym z mieszkaniem w tak prostej chatce okazał się nocleg. Zabezpieczeni moskitierami, w wygodnych łóżkach czuliśmy się jakbyśmy spali na zewnątrz. Cały bungalow tętnił życiem. Pod podłogą było słychać chlupot fal i pluskanie ryb. Po ścianach przebiegały gekony, bohatersko broniące nas przed komarami. A co się działo na dachu trudno mi sobie wyobrazić, dość, że w jego poszyciu jakieś ptaki uwiły sobie gniazdo, z którego dochodziły odgłosy piskląt i... trzepotanie ryb. Czyżby kolacja? Mimo to uważam, że bambusowa chata na jeziorze to dużo lepsze miejsce do spania niż pokój z warczącym klimatyzatorem. Tym bardziej, że dodatkową atrakcją były śpiewy rybaków przebywających na nocnych połowach.

Myanmar pomimo posiadania bardzo długiego wybrzeża leżącego nad brzegami Zatoki Bengalskiej i Morza Andamańskiego ma do zaoferowania tylko ok. 10 miejscowości, w których mogą i mają gdzie zatrzymać się obcokrajowcy. W każdej z tych miejscowości znajdziemy maksymalnie ok. 20 hoteli o różnym standardzie. Biorąc pod uwagę te liczby oraz fakt, że kraj ten jest nadal bardzo rzadko odwiedzany przez turystów, nie dziwi fakt, iż nawet w szczycie sezonu plaże praktycznie świecą pustkami i dają przez to możliwość spędzenia czasu w ciszy i spokoju, o co coraz trudniej w bardziej popularnych zakątkach tropikalnego świata.


FRAGMENTY RELACJI Z TEJ CZĘŚCI PODRÓŻY UKAZAŁY SIĘ W FORMIE ARTYKUŁU W CZASOPIŚMIE "DOOKOŁA ŚWIATA nr 3-4/2012".

Każdy się dziwił gdy usłyszał mój plan. Dziadkowie byli wręcz zgorszeni. Przecież Bangkok kojarzony jest raczej z jedną ze stolic sex-turystyki niż z miejscem gdzie można zabrać swoje dziecko na ferie.

Nic bardziej mylnego…



Przez okna samolotu wita nas wschód słońca nad wystającymi ponad poziom chmur Himalajami. Oddalone są o kilkaset kilometrów, a pomimo tego daje się odczuć majestat dachu świata. Najwyższe szczyty wyłaniają się z morza pomarańczowo-czerwonych chmur niczym samotne, skaliste wyspy. Jeszcze wczoraj doskwierał nam siarczysty mróz w Warszawie. Dzisiaj po męczącej kilkunastogodzinnej podróży będziemy rozpuszczać się w gorącym, dusznym i wilgotnym powietrzu Bangkoku. Blisko 45 stopni różnicy to już mały szok dla organizmu. Pomimo udręki jaką był sam lot, organizm wyprodukował wystarczającą ilość adrenaliny żeby bez konieczności dłuższego odpoczynku sprawnie funkcjonować pierwszego dnia, który okazał się całkiem udany. Już na lotnisku trafiliśmy na wyjątkowo uczciwego taksówkarza a i w hotelu policzono nas też taniej niż zakładałem. Bangkok odwiedzam trzeci raz, tym razem jest jednym z etapów podróży w trakcie której chciałem pokazać swojej 13-letniej córce Jagodzie fragment Azji. Poza finansami, wyzwaniem początkowo wydawał się sam cel podróży. Jak spędzić w Bangkoku kilka dni, w atrakcyjny dla dorastającej nastolatki sposób, dodatkowo unikając tej części życia nocnego, z której najbardziej słynie wśród turystów ta metropolia? A jakby tego było mało, nasz hotel usytuowany jest zaledwie kilkadziesiąt metrów od Patpongu, czyli jednego z centrów klubów go-go itp.



Pierwszy dzień przeznaczyliśmy na wstępną „aklimatyzację” i uzupełnienie zakupami braków bagażowych ponieważ nauczony doświadczeniem uznałem, że lepiej część garderoby kupować tu na miejscu niż targać z sobą z Polski. Już po krótkim pobycie wśród ulicznych straganów zauważyłem, że coraz trudniej znaleźć coś bardzo smacznego a zarazem taniego, co jeszcze dwa lata wcześniej, w trakcie poprzedniej mojej wizyty było tutaj normą. Po prostu najtańsze przekąski najbardziej podrożały z ok. 2 do ok. 3-4 zł, a może to wina sezonu turystycznego? To właściwie jedyna zauważalna różnica w kosztach na przestrzeni tych lat. Jakoś pozostałe ceny w Tajlandii nie uległy zauważalnym, uciążliwym zmianom. Bardziej dał się nam we znaki kurs złotówki do dolara/euro niż minimalne, miejscowe podwyżki.

Zaraz po zameldowaniu się w hotelu i obdarowaniu recepcjonistek czekoladowymi smakołykami z Polski (to taki gest z mojej strony mający pozostawić po nas miłe wspomnienia) ruszyliśmy w miasto.

„Mimo temperatury lepiej nie mieć japonek, szczególnie po deszczu - wystrzeliwują brudną wodę nawet do ud. Głupio to wygląda.”
Pierwsze kroki, poza obowiązkowym odwiedzeniem kantoru skierowaliśmy do najbliższych straganów odreagować samolotowe posiłki. W środku dnia, w czasie największego upału ruch na ulicach Bangkoku jest stosunkowo niewielki - miejscowi są w pracy, a turyści odsypiają lub zwiedzają zabytki, więc i straganów z jedzeniem jest znacznie mniej niż po zmroku. Chyba trochę poszaleliśmy zbyt egzotycznie bo wybierane przez nas dania, mimo dobrej reputacji jaką posiada tajska kuchnia, tym razem w większości okazały się niezbyt trafnymi wyborami. Może zbyt chcieliśmy poczuć się jak miejscowi? Najgorsza okazała się tajemnicza zupa z w większości nierozpoznawalnych dla mnie owoców morza, z dziwnym czerwonawym makaronem przypominającym kształtem postrzępione wodorosty. Niestety zapach i smak były całkowicie nieakceptowalne dla moich zmysłów smakowych - a lubię próbować naprawdę dziwnych rzeczy. Kolejne rozczarowanie to dosyć często chwalona przez przyjezdnych sałatka z zielonej papai. Nieopatrznie poprosiłem sprzedawczynię żeby przyrządziła (i doprawiła) mi tak samo jak klientce, która zamawiała przede mną. Często tak robię jeśli nie znam potrawy - zdaję się wtedy na gusta miejscowych bywalców. Moje zamówienie trochę zdziwiło sprzedawczynię. Jeszcze raz się upewniła, czy aby napewno chcę spróbować tej sałatki w wersji dla Tajów. Oczywiście dziarsko potwierdziłem. A co, ja nie dam rady? No i nie dałem, prawie jakbym jakiegoś ataku astmy dostał - tak łykałem powietrze, chcąc chociaż nim złagodzić ostrość potrawy.


Były jednak i miłe akcenty kulinarnych eksperymentów. Zupka tom yum, to klasyka, której każdy musi spróbować odwiedzając Tajlandię i większości smakuje. Dosyć ostra jak na nasze podniebienia, ale w tutejszych realiach raczej za taką nie uchodzi. Jagody jednak nie urzekła. Co innego smażone owady, w szczególności chrupiąca szarańcza i małe, białe, prawie równie chrupiące gąsienice. Jedno i drugie w smaku przypomina coś pomiędzy frytkami a przysmażonym na chrupko bekonem. Jeśli tylko przełamie się barierę psychiczną to przekąska ta jest naprawdę smaczna, choć dużo się nie da jej zjeść, a smak zależy w sporej mierze od umiejętności sprzedawcy, który jest i kucharzem. W każdym razie pozostała ona w mniemaniu mojej nastolatki jedną z najbardziej cenionych miejscowych potraw w czasie całego naszego pobytu w Bangkoku. Godnym zwieńczeniem dnia dla naszych kubeczków smakowych był jak zwykle zjawiskowy w smaku, miejscowy deser czyli niespotykanej u nas słodkości, mięciutkie niczym najdelikatniejsza brzoskwinia mango, z ryżem jaśminowym i skondensowanym syropem kokosowym. Oczywiście pomiędzy tymi wszystkimi posiłkami opychaliśmy się świeżutkim owocami, głównie ananasami, arbuzami, mango i pomelo, które tu występują na każdym rogu, a których w naszym kraju, w takiej jakości praktycznie nie uświadczysz. Jednym z ciekawszych owoców, u nas w ogóle nie spotykanym są bardzo popularne w Azji Południowo-Wschodniej duriany. Wielkością zbliżone do piłki siatkowej, z zewnątrz w kolorze jasno zielonym i najeżone kolcami, w środku żółte i kremowe. Owoce te otoczone są wręcz legendą i mnóstwem stereotypów. Ze względu na ich zapach i smak podobno się je albo uwielbia albo nienawidzi a dla niektórych są wręcz afrodyzjakiem. Oczywiście i jedno i drugie to przesada. Rzeczywiście śmierdzą psującym się mięsem i powszechnie można spotkać zakazy spożywania ich w pomieszczeniach zamkniętych np. w hotelach, ale na wolnym powietrzu, gdzie woń już nie jest tak mocno odczuwalna nie jest już tak źle. Natomiast ich kremowy, bardzo delikatny a jednocześnie charakterystyczny smak rzeczywiście można polubić. W każdym razie ja stałem się fanem tego owocu, a Jagoda była do niego ustosunkowana raczej obojętnie tzn. spróbowała bez większych oporów, ale dokładki już nie chciała.
„Nie przepadam za nim jeśli chodzi o smak i zapach, ale nie miałam okazji doświadczyć pełnej mocy jego smrodu.”
Mimo, moich wcześniejszych wizyt w Bangkoku, nigdy nie rzucił mi się w oczy pewien miejscowy obyczaj. Otóż każdego dnia rano (czyli wtedy gdy zdecydowana większość turystów odsypia) oraz o 18-tej w miejscach publicznych odtwarzany jest kilkunastosekundowy fragment hymnu państwowego. Tajowie, czy to starzy czy młodzi, biegnący do autobusu, czy też sprzedawcy w kasach, wszyscy na te kilkanaście sekund zamierają w pozycji a’la na baczność.
Późnym wieczorem, ja wyczerpany a Jagoda podekscytowana zafundowaliśmy sobie masaż, rzecz niezmiernie popularną, tanią z naszego punktu widzenia i obowiązkową w tym kraju. Odmian masażu jest tu całe mnóstwo, ale najpopularniejszych jest ok. 10-20 jego wariacji. Postanowiliśmy każdego dnia spróbować czegoś innego - oczywiście nie biorąc w ogóle pod uwagę wersji „dla dorosłych”. Na pierwszy ogień wzięliśmy relaksacyjny masaż stóp i ramion. Rozsiedliśmy się w wygodnych, miękkich, skórzanych fotelach, umyto nam stopy i przez kilkadziesiąt minut masowano, ugniatano, głaskano i ostukiwano nasze nogi, ręce, karki a nawet głowy.
„Bardzo odprężające masaże. Dobrze się przy nich śpi.”
Rozleniwieni godzinnym relaksem odwiedziliśmy jeszcze nasz hotelowy basenik wokół, którego rosły egzotyczne drzewka przyozdobione świątecznymi lampkami - w końcu chrześcijańskie, czyli turystyczne Święta były całkiem niedawno, a niebawem zbliżał się chiński Nowy Rok. I tak minął nam pierwszy dzień, jak się później okazało najmniej wyczerpujący z wszystkich jakie przyszło nam jeszcze spędzić w tym mieście.

Poranek był ciężki. Nie udało nam się zregenerować po podróży i wczorajszym intensywnie spędzonym dniu a adrenalina już nas opuściła. Ten dzień przeznaczyliśmy głównie na zwiedzanie. Z samego rana korzystając z tzw. napowietrznej kolejki BTS, czyli metra, ale poruszającego się powyżej poziomu ulic dojechaliśmy do najbliższej przystani, skąd rzecznym statkiem tzw. tramwajem wodnym popłynęliśmy rzeką Chao Praya w kierunku jednej z najstarszych świątyń miasta, leżącej na przeciwległym brzegu Wat Arun czyli Świątyni Brzasku. Pogoda przepiękna. Na rzece spory ruch. Nasz stateczek nieźle hałasuje. Po drodze mijamy mniejsze i większe łodzie pasażerskie, barki obładowane towarami i tzw. taksówki wodne, czyli bardzo szybkie, pomalowane w jaskrawe pasy łodzie długorufowe. Na brzegach mieszanka tradycji z nowoczesnością, luksusu z biedą; bardzo wysokiej kategorii hotele takie jak Peninsula, nowoczesne apartamentowce, buddyjskie świątynie, drewnianą pagodę i rozpadające się domostwa mniej zamożnych mieszkańców. Chao Praya, mylnie często nazywana Menan, co po tajsku znaczy „rzeka” jest powszechnie wykorzystywana jako jedna z arterii miasta i dzięki funkcjonującej na niej komunikacji można tanio i szybko się przemieszczać. Być może dlatego, że dzisiaj jest niedziela, a może z powodu jutrzejszego chińskiego Nowego Roku ruch we wszystkich przybytkach świątynnych był bardzo wzmożony. Na dziedzińcu Wat Arun Tajowie zapalali kadzidełka. Tuż obok stary mnich w szafranowych szatach błogosławił wiernych kropidłem niczym wodą święconą. Inni wierni obklejali cieniutkimi płatkami szczerego złota święte posągi Buddy i wizerunki cieszących się estymą mnichów. Główną budowlą tego przybytku jest kilkudziesięciometrowy smukły prang, obłożony mieniącą się w promieniach słońca ceramiką i bogato zdobiony wizerunkami różnych buddyjskich „duszków” i demonów. W górnej jego części znajdują się wąskie tarasy, z których rozpościera się panorama starej, pałacowej części miasta położonej dokładnie na przeciwko na drugim brzegu rzeki. Z tej atrakcji korzystają głównie turyści podczas gdy miejscowi oddają się obrzędom u jego podnóża. Po mozolnej wspinaczce na tarasy i jeszcze trudniejszym zejściu, szukając wytchnienia od tropikalnego południa, pijąc świeże mleko kokosowe z jeszcze zielonego, schłodzonego w lodzie orzecha trafiliśmy na nabrzeże. Przy świątyniach leżących bezpośrednio nad brzegiem rzeki można czasami kupić chlebki służące do karmienia ryb. Wydaje się to być bardziej tradycją niż atrakcją proturystyczną. Gdy tylko ryby zorientowały się, że przyszła pora dokarmiania stawiły się w bardzo licznym gronie. Dosłownie wychodziły z wody na grzbietach swoich towarzyszy, robiły wszystko żeby zdobyć smakowity kąsek. Wielkością zbliżone były do naszych dorodniejszych świątecznych karpi a z wyglądu przypominały sumy. Płyniemy na drugi brzeg rzeki. Sternik naszego promu to starszy, zniszczony życiem Taj z niemiłosiernie umorusanymi stopami. Zauważam, że na śniadanko do pracy zabrał smażoną bądź też suszoną rybę, trudno określić dokładnie, ale nie wyglądała zbyt apetycznie. Jagoda jest zachwycona faktem, że może bezkarnie obgadywać wszystkich dookoła i komentować co tylko zechce. W końcu w Bangkoku Polaków jak na lekarstwo i nikt obcy jej słów nie rozumie. Jeszcze większe wrażenie robi na niej kultura miejscowych ludzi. Wszyscy są niespotykanie mili, uśmiechnięci, nie podnoszą głosu i do tego uroczo się kłaniają składając ręce jak do modlitwy przy wykonywaniu gestu zwanego „łej”. Co ciekawe ich łagodne i optymistyczne nastawienie do życia jest wręcz zaraźliwe. Popijając przesłodkie, chyba najlepsze na świecie soki ze świeżo wyciskanych miejscowych zielonych pomarańczy wchodzimy do Wat Pho, Świątyni Leżącego Buddy. To kolejny obowiązkowy punkt zwiedzania miasta, największa pod względem powierzchni świątynia buddyjska Bangkoku i ponoć starsza od samego miasta. Pełni ona też rolę szkoły tradycyjnego masażu tajskiego. Pomimo przeprowadzanej właśnie renowacji głównego budynku, tutaj też tłumy zwiedzających. Cały kompleks wybudowany jest w typowo tajskim stylu, główne budynki bogato zdobione mieniące się złoceniami, z dachami pokrytymi kolorowymi dachówkami i z zadartymi narożnikami, zakończonymi wizerunkami mitycznych ptaków-smoków garuda. Pomiędzy nimi na dziedzińcach niby w nieładzie porozrzucane są smukłe i szpiczaste, obłożone mieniącymi się w słońcu ceramiką i lusterkami niewielkie stupy inaczej nazywane hedi. Żeby zobaczyć ponad czterdziestometrowej długości, pozłacany posąg leżącego Buddy trzeba wejść do środka. Przed wejściem, jak w każdej Buddyjskiej świątyni należy zdjąć buty (skarpetki też nie są mile widziane) i zakryć ramiona oraz nogi ciut za kolana. Zwiedzający idą gęsiego wzdłuż majestatycznej figury. Największy korek tworzy się u jej inkrustowanych macicą perłową stóp, gdzie jest jedyne miejsce skąd można sobie zrobić pamiątkowe zdjęcie obejmujące cały posąg. W przejściu za plecami Buddy rozstawiony jest rząd kilkudziesięciu mis, do których wierni wrzucają drobne monety. Jest ich tak dużo, że dźwięczące drobniaki słychać w całym budynku. W związku z odbywającą się wymianą dachu na dziedzińcu była prowadzona zbiórka funduszy. Można było u jednego z mnichów, za dowolną opłatą kupić dachówkę, która przez najbliższe kilkadziesiąt a może i więcej lat spocznie na głównym budynku. Na spodniej stronie takich dachówek ludzie wypisywali swoje życzenia, modlitwy i intencje. Oczywiście i my skorzystaliśmy z okazji i uwieczniliśmy naszą wizytę swoimi wpisami. Tym czasem skwar robił się nie do wytrzymania, nawet jak na tutejsze realia. Nie pomagały ani wspomniane wcześniej soki z pomarańczy, ani prawie równie smaczne soki z granatów. Nie pomagały napoje z mięty i limonki z dużą ilością niewiadomego pochodzenia, kruszonego lodu. Po Wat Pho mieliśmy w planach zwiedzenie sąsiadującej z nią, jednej z najważniejszych i najbardziej rozpoznawalnych świątyń czyli znajdującej się na terenie Wielkiego Pałacu Świątyni Szmaragdowego Buddy - Wat Phra Kaeo. W głównym budynku tego przybytku znajduje się kilkudziesięciocentymetrowej wysokości posążek Buddy wykonany z jadeitu bądź szmaragdu - różne są wersje. Jest to jedna z największych tajskich świętości, o którą kiedyś były prowadzone nawet wojny z sąsiednim Laosem. Niestety słońce wyssało z nas resztki sił na tyle, że zamiast zwiedzać padliśmy plackiem na trawniku chroniąc się w wąskim cieniu okalającego kompleks muru. Ja na szczęście miałem już okazję kilkukrotnie zwiedzić to miejsce, natomiast Jagoda, mniej zainteresowana zabytkami, maiła już serdecznie dosyć oglądania kolejnych stup, pagód i posągów Buddy w różnych pozach. W końcu sił wystarczyło nam jedynie na tyle żeby z daleka rzucić okiem na te wspaniałe budowle.


Morale Jagody bardzo spadło, zaczęła robić się marudna i trzeba było poszukać jakiegoś cienia. Najbliższe schronienie przed słońcem to pobliski targ amuletów. Miejsce trochę magiczne, trochę egzotyczne a trochę kiczowate, gdzie jak sama nazwa wskazuje buddyści kupują wszelkiego rodzaju talizmany, święte posążki a nawet olbrzymie „ogrodowe” figury Buddy. Tajowie są bardzo przesądni i powszechnie wierzą w różne duchy opiekuńcze. Często na ulicach, przed i w środku budynków można spotkać mini świątynki im poświęcone. Lawirując wśród częściowo zadaszonych straganów trafiliśmy do jednej z lokalnych knajpek usytuowanej bezpośrednio nad brzegiem rzeki. Restauracyjka była bardzo miejscowa. Tanio, bez menu w jakimkolwiek obcym języku, a wszystko wykonane w rozmiarze dla rdzennych mieszkańców Tajlandii. Na początku zaowocowało to nabiciem sobie kilku guzów o zbyt niski strop, zerwaniem wiatraka ze ściany itd. Co się ruszyłem to o coś zawadzałem budząc wesołość Tajów - jak słoń w składzie porcelany. Natomiast jedzenie, które zamówiliśmy „na migi” było bardzo smaczne; mini szaszłyczki z kurczaka podawane z białym pieczywem (!!!) pokrojonym w dużą kostkę z dodatkowym sosem i czymś w rodzaju mini sałatki z łagodniejszych papryczek, oraz plastry wieprzowiny podawane na pęczku świeżej, tajskiej bazylii z średnio ostrym sosem. Przy okazji zaobserwowaliśmy kolejny „zwyczaj”. Może trochę ku przestrodze dla obcokrajowców. Otóż lód nie może się marnować. Dlatego te same kostki kruszonego lodu wśród, których chłodzą się butelki, służą do produkcji blendowanych napojów.


Nie pokonaliśmy nawet połowy wcześniej założonej marszruty a już byliśmy wykończeni. Różnica klimatów i stref czasowych dawała o sobie znać. Musieliśmy więc radykalnie zmienić plany i zamiast pieszo, część miasta zwiedzić pobieżnie tuk-tukiem. Sama jazda tuk-tukiem, czyli jaskrawo pomalowaną motorykszą jest już atrakcją, ale niestety związaną ze świadomością, że zostaliśmy okrutnie naciągnięci na bardzo wygórowaną cenę. Jednak trzeba doświadczyć tego uczucia, kiedy małym, praktycznie niezabezpieczonym pojaździkiem „szalony” kierowca przeciska się w korku pomiędzy innymi uczestnikami ruchu, a gdy ma tylko okazję głośno rozpędza swojego trójkołowca, tak że wskazane jest dobrze trzymać się poręczy. Przejechaliśmy kilka kilometrów żeby zobaczyć największą buddyjską świątynię w China Town Wat Mangkon Kamalawat w wolnym tłumaczeniu Świątynię Smoka Lotosu wybudowaną pod koniec XIX w. Od strony ulicy wygląda jak zwykła duża kamienica obwieszona czerwonymi lampionami. Jednak to tylko pozory, ponieważ główny budynek, wybudowany w chińskim stylu, z dachem pokrytym zielonymi dachówkami i bogatą ornamentyką zwierzęco-roślinną znajduje się na podwórzu czy raczej dziedzińcu wspomnianej kamienicy. Tłum ludzi jeszcze większy niż we wcześniej odwiedzanych miejscach. Wszędzie dominuje czerwień ze złotymi dodatkami. Czerwone lampiony rozwieszone nad dziedzińcem oraz podwieszone pod sklepieniami, czerwone filary, nawet kadzidełka mają czerwone patyczki. Kadzidełek pali się tyle, że na otwartej przestrzeni szczypało w oczy. Wierni nieprzerwanym strumieniem wlewali się i wylewali ze świątyni trzymając w rękach wysoko uniesione wiązki kadzideł. Wewnątrz świątyni grupa mnichów odprawiała melodyjne modły. W sąsiednim budynku można było kupić wróżby. Turystów niewielu. Trochę nas krępowało takie wkraczanie w intymną sferę życia duchowego mieszkańców. Po opuszczeniu Wat Mangkon chcieliśmy odwiedzić targ w China Town. Wydawało mi się, że trafię tam bez problemu. Niestety po dłuższym błądzeniu poddaliśmy się i ponownie przepłacając za Tuk-tuka wróciliśmy do hotelu podładować nasze baterie w kameralnym basenie. Ale Bangkok to zbyt atrakcyjne miejsce żeby marnować w ten sposób czas. Ruszamy ponownie w miasto. Jagoda zechciała zobaczyć tajskiego McDonalda. Pierwsza różnica - drzwi otworzył nam ochroniarz bądź ktoś pełniący rolę odźwiernego. Druga różnica - na sali dostępne są umywalki z płynem dezynfekującym do rąk. Większość menu jak na całym świecie, ale są i akcenty lokalne. Zamówiliśmy pikantnego burgera oraz skrzydełka na ostro i na deser ciastka z ananasem i kukurydzą. Wszystko całkiem smaczne jak na McDonalda. Klienci to w przeważającej mierze turyści. Tajowie chyba zbyt cenią swoje podniebienia żeby korzystać z tych fast foodów, które dodatkowo są znacznie droższe od oferty straganowej.

„McDonald jest o wiele, wiele bardziej luksusowy niż w Polsce. Mają specjalnego gościa od otwierania drzwi! Zamiast serwetek umywalki blisko stolików!”
Po przetestowaniu McDonalda trzeba było zjeść coś porządnego. Na jednym ze straganów w bocznej uliczce wypatrzyliśmy świeżutkie krewetki, około dwa razy większe od spotykanych u nas tygrysich. Kupiliśmy ok. 0,5 kg czyli 7 szt., które od razu dla nas upieczono na ruszcie. Oczywiście były bardzo smaczne - no bo niby jakie miały być. W drodze powrotnej, rozleniwiony i z pełnym brzuszkiem potknąłem się na ruchliwym chodniku o coś miękkiego, a może to coś wpadło mi na buta (dobrze, że nie byłem akurat w klapkach). Rozległ się cichy pisk i okazało się, że miałem bliskie spotkanie z miejscowym szczurkiem.To już drugie tego dnia, ale pierwsze tak kontaktowe. Nie wiem kto się bardziej wystraszył, ja czy on? Tutejsze szczury nie specjalnie przejmują się ludźmi a ludzie nimi. Na szczęście nie są to tłuste i brudne gryzonie kanałowe jak w filmach. Przynajmniej z wyglądu są całkiem sympatyczne, chyba nawet bardziej niż te z naszych sklepów zoologicznych.
„W dzień nic się zbytnio nie dzieje ale w nocy ciągle zaczepiają nas goście z ofertami klubów.”

Minęła już godzina 19-ta i po zmroku zaczyna się nocne życie. Ulice zapełniają się straganami, handlarzami, naganiaczami i wszelkiej maści turystami. Tam gdzie turystów jest najwięcej tam też stoją i wypatrują klientów rzędy tuk-tuków i kolorowych taksówek. Na chodnikach jest tak ciasno, że ledwo można się przecisnąć. Główne towary to kiepskiej jakości podróbki, oferty klubów go-go i salonów masażu, pamiątki od lat takie same oraz tanie jedzenie.


Zaglądamy z ciekawości na gejowską ulicę. Jest jeszcze wczesna pora więc na szczęście nie napotykamy na jakieś gorszące moją córkę scenki rodzajowe. Istna rewia mody, szczególnie w dziedzinie obcisłych spodni i sposobów ich artystycznego rozdzierania bądź przecierania. Jagodzie już pierwszego dnia bardzo spodobali się tajscy nastolatkowie, ich modne ubrania i fryzury, a na tej ulicy była tego kondensacja. Poza młodymi Tajami w przyklubowych „ogródkach” dominują podstarzali biali turyści. Oj mają oni tutaj raj! Nie dość, że w Bangkoku praktycznie nie są dyskryminowani to jeszcze tyle „ciasteczek” dookoła. Kobiety raczej rzadko tu zaglądają, choć niektórym singielkom z pewnością ci dobrze zbudowani, choć filigranowi Azjaci mogliby wpaść w oko. Ulica co prawda jest z założenia gejowska, ale „klient nasz pan” - tu wszystko można kupić. Na końcu ulicy napotykamy zwisający z pomiędzy reklamowych banerów sznur fajerwerków i mały ołtarzyk. Dzisiaj na całym Patpongu i w jego okolicy, więc i na tej ulicy rozpoczyna się inauguracja chińskiego Nowego Roku 2555, którego główne obchody odbywać się będą nazajutrz w China Town. Na Patpong przyjechała kilkunastosobowa grupa odzianych w jednakowe, czerwono-złote stroje ludzi. Część z nich przebiera się za smoki - większe i mniejsze. Dynamicznie tańczą w rytm bębnów własnej orkiestry. Miejscowi przepychają się by potrzeć banknoty o smocze języki co pewnie ma przynieść im szczęście w nadchodzącym roku. Inni aktorzy pozakładali karykaturalnie duże maski-głowy przedstawiające pyzatych Chińczyków. Główna atrakcja to pokaz akrobatów. Stawiają sięgający piątego piętra pal, na który wspinają się po kilka osób tworząc różne układy choreograficzne, niektóre całkiem karkołomne. Nie mają żadnych zabezpieczeń. Żeby podgrzać atmosferę rozchuśtowują słup tak, że na szczycie ma odchyły sięgające ok 1,5 m. Jednym z punktów programu są akrobacje, w których wykonywaniu biorą udział kilkuletnie dzieci. Adrenalina dochodzi do zenitu, nawet okoliczni sprzedawcy wstrzymują handel żeby obserwować pokazy. Na szczęście wszystko kończy się dobrze. Są oklaski, są napiwki dla występujących maluchów i na koniec fajerwerki. Podobne pokazy z większym lub mniejszym rozmachem odbywają się tego dnia we wszystkich znaczniejszych punktach Bangkoku. Pomiędzy pokazami odwiedzamy sklep z damskimi torebkami, oczywiście niezbyt oryginalnymi. Trzeba coś kupić na pamiątkę dla tęsknie oczekującej w domu małżonki i mamy. Półki uginają się od kopii markowych modeli. Jedne lepiej inne gorzej wykonane. Wszystko kwestia ceny, choć te nie są jakoś rewelacyjnie niskie chyba, że porówna się je z oryginałami. Widząc moje niezdecydowanie podchodzi do nas sprzedawczyni proponując coś specjalnego. Czyżbym wyglądał na faceta z kasą? Przecież ja jestem z biednej Polski. Zaprowadza nas na zaplecze gdzie otwiera ukryte w ścianie drzwi. W środku jest gabinecik z najdroższymi i rzeczywiście pięknie wykonanymi egzemplarzami. Poza nami są tam jeszcze inni klienci, którzy robią zdjęcia poszczególnych sztuk telefonami. Pewnie będą je wysyłać swoim partnerkom do akceptacji. Tu nikt w ciemno nie kupuje. Tutaj ceny torebek sięgają nawet powyżej 2000 zł. To nie na moją kieszeń, nawet gdybym utargował znaczną zniżkę. Nadrabiając miną wychodzimy i idziemy na kolejny masaż.

„Jest bardzo krótka i cała świeci się od różowych i fioletowych świateł. Gdyby mi nie powiedziano, nigdy bym nie wpadła na to, że to była gejowska ulica.”

Po drodze trzeba coś chrupnąć. Może jakieś owoce? Próbujemy świeżej guawy, która nam wybitnie nie smakuje - coś jak cierpkie niedojrzałe jabłka. Następna próba to marynowane na słodko kasztany. Początkowo nie powaliły nas smakiem ze względu na swoją „mulistość” jak w przypadku ziemniaczków, ale zostawiały przyjemny słodki posmak i były wciągające. W końcu trafiamy na nasze ulubione mango z ryżem. Tym razem sprzedawca się nie przyłożył i sprofanował tym samym to pyszne danie - zimny ryż, zbyt rzadki sos - jednak gdybyśmy nie znali właściwego smaku tego dania to i tak uznalibyśmy je za całkiem smaczne.

Chciałem żeby Jagoda spróbowała tradycyjnego tajskiego masażu. Z jakichś nieznanych mi powodów jedna ze starszych masażystek odradziła go jako niewskazanego dla dorastającej nastolatki. Nie chcąc kusić losu wybrałem więc dla niej masaż z olejkiem, czyli takie bardziej relaksacyjne „mizianie”. Był to dla Jagody pierwszy masaż całego ciała. Nie mówiłem jej co ją czeka żeby nie psuć niespodzianki. Niestety nie spodobał jej się tak bardzo jak wcześniejszy, który bardziej skoncentrowany był na odprężaniu nóg. A może po prostu czuła się skrępowana? - wyszła z niego z lekkim rumieńcem. I tak minął kolejny dzień w Bangkoku, mieście grzechu dla jednych a dla nas tyglu południowo-wschodnich azjatyckich atrakcji.


Ostatnie dni przeznaczyliśmy na rozrywkę. Wybór atrakcji, których jest tu nie mało nie był łatwy. Kusiło oceanarium, wycieczka długorufową łodzią po klongah, czyli starych kanałach Bangkoku, farma krokodyli itp. W końcu wybraliśmy położoną niedaleko naszego hotelu farmę węży, a ściślej instytut im. królowej Saowapha. Spodziewaliśmy się jakiegoś pokazu poskramiania kobr, jakie można zobaczyć w internecie a tym czasem była to raczej edukacyjna prelekcja pokazująca m.in. sposób pozyskiwania z żywych kobr jadu niezbędnego do produkcji surowicy. Być może w wybrane dni odbywają się wspomniane „przedstawienia”, sugerowałyby to zbudowane mini-amfiteatry dla widzów, ale w czasie naszej tam bytności nic takiego się nie działo. Na samej farmie znajduje się dość spora kolekcja zarówno żywych, najbardziej jadowitych jak i spreparowanych węży z terenów Azji Południowej, nie tylko z Tajlandii. Cała ekspozycja skierowana jest na edukację. Można zapoznać się z różnymi multimedialnymi prezentacjami wspartymi eksponatami. Przedstawiana jest rola tych gadów w różnych kulturach starożytnych. Można poznać ich szczegółową anatomię, na wszystkich etapach rozwoju poczynając od jajek, a kończąc na spreparowanych szkieletach i przekrojach anatomicznych. W jednej z sal umieszczono kilkadziesiąt wysokich słoi ze spreparowanymi gadami, co bardzo przyciągnęło uwagę Jagody. W innej na wyświetlanym filmie przedstawiono skutki ukąszeń, które zrobiły na nas duże wrażenie - aż trudno sobie wyobrazić jakie spustoszenie może wywołać niewielka ilość jadu. Już nawet nie chodzi o fakt śmiertelności, ale o sam efekt wizualny, jaki przedstawia sobą zainfekowana ofiara. Jest też małe szkolenie jak się zachowywać po ukąszeniu. A na realistycznie zrobionej makiecie można zobaczyć, w których miejscach dżungli występują dane gatunki. Makieta jest o tyle ciekawa, że uwidacznia jak dobrze potrafią się maskować te gady. Jagodzie udało się znaleźć na dziedzińcu instytutu, w pobliżu terrariów z wężami wylniałą skórkę gada. Oryginalna pamiątka - ciekawe tylko jak się znalazła na chodniku? Czyżby któryś z podopiecznych wybrał wolność? Gdy Jagoda była już odpowiednio wyedukowana a ja wręcz znudzony, zgodnie z naszym prywatnym programem pojechaliśmy do znajdującego się na obrzeżach miasta Siam Parku czyli lunaparku. Miejsce to jest mało azjatyckie w swoim klimacie, bardziej przypomina uboższą wersję Disneylandu. Jedyne daleko wschodnie akcenty to wycieczki z tajskich szkół - bardzo charakterystyczne, ponieważ dzieci wyglądają jak z kreskówek - wszystkie w mundurkach, czapeczkach, z chusteczkami, fryzury takie same i kolor włosów też. Kolejny akcencik to pokazy akrobatów i smoków, oczywiście z okazji Nowego Roku, które w tym miejscu były wyjątkowo „sztuczne”, takie wręcz wymuskane i ugładzone w porównaniu do żywiołu jaki spotkaliśmy na ulicach. W Siam Parku każdy może znaleźć atrakcje stosownie do wieku i aktywności, zarówno maluchy, jak i osoby dorosłe, leniuchy i poszukiwacze adrenalinki. My skupiliśmy się na strefie Extreme Zone, czyli wszelkich kolejkach górskich i innych „wyzwalaczach” mocnych wrażeń. Dużymi atutami tego miejsca są brak kolejek do atrakcji i nieograniczona możliwość korzystania z nich w ramach jednego biletu. W cenie był też lunch w formie szwedzkiego stołu z kuchnią międzynarodową - i o dziwo jedzenie było całkiem smaczne. Żeby nie było tak całkiem idealnie, to niektóre z urządzeń, na które mieliśmy ochotę były nieczynne. Atrakcji jest tyle, że nie ma możliwości w ciągu jednego dnia skorzystania z wszystkiego. Po kilku godzinach, gdy nasze żołądki zaczynały się buntować postanowiliśmy, że mamy już dosyć i możliwie szybko pojechaliśmy odreagować na zakupy do naszego ulubionego, i popularnego wśród turystów centrum handlowego MBK. To jedno z tańszych centrów handlowych odwiedzanych przez obcokrajowców, którego głównym atutem jest możliwość targowania się, choć coraz trudniej znaleźć tu prawdziwe okazje cenowe. Można tutaj też całkiem smacznie i niedrogo zjeść, zarówno w środku w restauracjach, które pewnie pełnią rolę azjatyckich fast foodów jak i na straganach wokół centrum. Wieczorem odwiedziliśmy krawca - właściciel Hindus, sprzedawca Birmańczyk, a kto szyje tego nikt nie wie. Już wcześniej korzystałem z jego usług i byłem bardzo zadowolony. W tym miejscu rzeczywiście można zaoszczędzić, szczególnie gdy wybierzemy materiały z wyższej półki. To właśnie gatunek materiału ma największy wpływ na cenę, która potrafi różnić się o kilkaset procent. Czas realizacji zamówień jest błyskawiczny - koszula w ciągu jednego dnia, garnitur w ciągu doby. Krój praktycznie dowolny z katalogów znanych marek lub wg własnej fantazji (ale oczywiście bez fasonów zimowych) - na ile oczywiście pozwoli bariera językowa. Materiały rewelacyjne. Jakość wykonania, jak dla mnie, czyli laika też bardzo dobra. No i najważniejsze - ubranie szyte na miarę nie da się porównać z uniwersalnymi pod względem rozmiarów gotowcami ze sklepów. Punkty krawieckie w Bangkoku to istna plaga i przekleństwo turystów, którzy po raz pierwszy korzystają z tuk-tuka. Otóż istnieje powszechny układ pomiędzy krawcami i kierowcami. Ci pierwsi płacą jakąś prowizję od każdego dostarczonego klienta, bez względu czy coś zamówi czy też nie. Dlatego każdy kierowca tuk-tuka będzie szukał pretekstu żeby do takiego krawca nakłonić swojego pasażera. Najczęstszy powód to konieczność zatankowania - „a pan klient niech zaczeka tutaj, w tym sklepie” - reszta należy już do sprzedawcy. Taki sam układ z kierowcami miewają tutejsze sklepy z drogimi kamieniami, które dla nieznających się bardzo odradzam. Żeby uniknąć przymusowych wizyt w sklepach zawsze bardzo wyraźnie tłumaczyliśmy przed kursem, że takowych sobie nie życzymy - niestety wiązało się to z drastycznym wzrostem ceny, ale zyskiwaliśmy dobre kilkadziesiąt minut tak cennych gdy się jest na drugim końcu świata.


Kolejny poranek. Wczesna pobudka. Jedziemy do Safari Parku. Przy wejściu spotykamy duże stado olbrzymich kolorowych papug - całkowicie bez ogrodzenia. Chwilę później jesteśmy na trybunie, z której samemu można karmić żyrafy, głaskać je, przytulać itd. Na zwierzętach wyczyny turystów nie robią żadnego wrażenia. Tutejsze stado jest znacznie większe niż te, które można zobaczyć w większości filmów przyrodniczych. Kolejny przystanek to staw z kolorowymi, ogrodowymi rybami, ale wielkości kilkuletnich karpi, które oczywiście też można karmić. (…) Na jednym z wybiegów spotykamy nasze rodzime kaczki - widać są one tutaj egzotyką. (…)obejrzeliśmy komiczne występy orangutanów, kiczowate pokazy kowbojsko-kaskaderskie oraz pokazy tresury delfinów i lwów morskich. Na występy kaskaderskie w stylu „James Bond” już zabrakło nam sił i chęci.
„Większość pokazów idealna dla przedszkolaków, ale dla starszych to był zbyt niski poziom poczucia humoru.”

A to tylko część show jakie są tu oferowane. Skusiliśmy się z Jagodą na tzw. „marine world”. Miał to być rejsik łodzią po fragmencie wiernie odtworzonej dżungli. Porażka! Płyniemy sztuczną rzeczką. Poza roślinami cała aranżacja czyli zwierzęta, tubylcy itd. to całkowita żenada i kicz. Wszystko w postaci przeważnie bardzo kiepsko wykonanych ruchomych makiet.Chyba tylko bardzo małym dzieciom mogłoby się podobać. O dziwo widzimy kilka hinduskich zakochanych par, które sprawiały wrażenie zadowolonych z tej atrakcji - ot co kraj to inne gusta. Przy okazji, Hindusi to obok wycieczek szkolnych najliczniejsza grupa odwiedzająca tego dnia park. Dość kontrowersyjną atrakcją jest możliwość zrobienia sobie zdjęć z orangutanami, dużymi papugami a w szczególności małymi tygryskami. Choć mamy świadomość, że te ostatnie zdecydowanie bardziej wolałyby cyca swojej mamy od mleka z butelki z rąk turystów, to jednak kusimy się na te kilka pamiątkowych fotek. Z drugiej strony jak na azjatyckie realia ich los nie jest przecież wcale taki zły. Ostatni punkt programu to safari, na które najbardziej czekaliśmy. Popełniliśmy błąd jadąc grupowo wanem. W ten sposób tylko część pasażerów ma dobry widok i niestety nie należymy do tych szczęśliwców. Dodatkowo ominęła nas możliwość przejażdżki w okratowanym pickupie gdzie przy odrobinie szczęścia można zostać „obsiądniętym” przez duże drapieżniki. Safari podzielone jest na dwie części. W pierwszej są wszystkie łagodniejsze zwierzaki, przeważnie roślinożerne czyli bardzo liczne ptaki, antylopy, bawoły, gazele, niedźwiedzie, nosorożce, żyrafy itp. W drugiej części wylegują się lwy i tygrysy. Powolutku przejeżdżamy wśród licznych zwierząt. Czujemy jednak pewien niedosyt - to nie jest nawet namiastka afrykańskiego safari. Pobyt w parku Safari zajmuje cały dzień. Nam pomimo narzucenia wyczerpującego w tym klimacie tempa nie udało się zobaczyć wszystkich atrakcji. Ledwo żywi wracamy do miejskiego zgiełku. Teraz to już jesteśmy jak chodzący zombi. Kilka ostatnich dni dało nam się bardzo we znaki. Na pożegnanie, jako że jutro rano wracamy do Polski, zafundowaliśmy sobie tzw. „fish spa”, czyli moczenie nóg w basenie pełnym rybek, które małymi pyszczkami skutecznie oczyszczają kończyny z martwego naskórka i innych zanieczyszczeń. Basen, a raczej basenik to tak naprawdę rodzaj brodziku i to najczęściej ustawiony przed salonem masażu tuż przy chodniku, więc początkowo można poczuć pewien dyskomfort - takie moczenie nóg na ulicy…. Pierwsze wrażenie zabiegu jest niesamowite i zaskakujące - miłe i trochę łaskoczące skubanie dziesiątków pyszczków. Naprawdę przyjemna i trudna do porównania z czymś innym usługa.

Jagoda zauroczona Bangkokiem nie chce wracać do Polski. Polubiła masaże. Kuchnia nie zrobiła piorunującego wrażenia, może ze względu na nasze eksperymenty z nieznanymi potrawami, ale dojrzałe w słońcu owoce tropikalne na długo pozostaną jej w pamięci a krewetek zjadła tyle, że przez dłuższy czas nie będzie chciała na nie spojrzeć. Najbardziej będzie jej chyba brakować atmosfery tajskiej ulicy, jej życia po zmierzchu i przemiłych mieszkańców ze szczególnym uwzględnieniem modnych nastolatków.


„Tajowie są mili i uśmiechnięci, w hotelach to już w ogóle! Kiedy jesteś opalony mniej cię zaczepiają naganiacze na ulicy i podejrzewam, że targowanie lepiej wychodzi. Dla wielu miejscowych nastolatki z Europy są brane za dorosłe, co osobiście uważam za ekstraśne!”


Świat się ciągle zmienia i kurczy. Co raz mniej jest miejsc, które oparły się globalizacji, które cechuje oryginalność i autentyczność. Jedną z takich perełek jest Myanmar czyli dawna Birma. Mimo, że kraj ten rządzony jest przez juntę, która cieszy się złą reputacją, to dla turystów nie angażujących się zbytnio politycznie jest bardzo przyjazny. A ponieważ dopiero od niedawna i tylko częściowo otworzył się dla świata, więc bez problemu można w nim znaleźć nie skomercjalizowaną autentyczność. I taki prawdziwy klimat Południowo-Wschodniej Azji chciałem pokazać mojej 14-letniej córce. Coś czego będąc dorosła prawdopodobnie nie znajdzie już na świecie.


W samolocie lecącym z Bangkoku do Yangonu jak zwykle mieszanka azjatyckich nacji; Chińczycy, Tajowie, Birmańczycy, mnisi buddyjscy i jacyś brodaci muzułmanie w strojach przypominających galabije, jasnych, zdobionych czapeczkach i z kozimi bródkami, u niektórych całkiem pokaźnej długości. My mieliśmy małego pecha do sąsiadów. Z przodu towarzyszył nam często i głośno bekający, zgodnie ze swoim zwyczajem Chińczyk, z tyłu zaś jakiś Hindus, który zapragnął wietrzyć swoje przepocone skarpetki. Zamawiając bilety wybrałem opcję wyżywienia sea food z nadzieją, że dostaniemy jakieś krewetki lub coś w rodzaju sushi. Niestety spotkało nas wielkie rozczarowanie – z owoców morza było chyba tylko jakieś rybie nadzienie w omlecie.


Wylądowaliśmy przy nowym terminalu, już z własnymi rękawami. To w Birmie jeszcze nowość. Lotnisko małe, ale czyściutki i… puste. Wszystkich przyjezdnych może kilkadziesiąt osób, w tym około 10 białych turystów. Odprawa przebiegła praktycznie bez problemów pomimo trzykrotnego sprawdzania naszych danych.

"Lotnisko było niepodobne do lotniska"

Na miejscu czekała na nas przeurocza dwudziestoparoletnia przewodniczka Nang Khin Zay Yar (ok. miesiąca później została wybrana Miss Myanmar International 2012!) w skrócie Zija z firmy Exotissimo wraz kierowcą i oczywiście samochodem. Po wymianie naszych nowiusieńkich, w perfekcyjnym stanie dolarów, bo tylko i wyłącznie takie są tu honorowane, na pokaźnych rozmiarów plik miejscowych, przepoconych i umazanych betelem kyatów wsiadamy do naszego wiekowego samochodu. Już na pierwszy rzut oka widać, że przez ostatnie dwa lata, kiedy to miałem okazję odwiedzić Yangon zaszły pewne zmiany. Tak jakby ludność tego największego miasta Birmy stała się zamożniejsza. Życie uliczne jest jakby bardziej intensywne. Nie rzucają się już w oczy tak powszechne niegdyś generatory prądu, wnioskuję więc, że przerwy w dostawach energii już nie są tak częste. W kinach puszczane są takie same filmy jak w Polsce. Ludzie masowo korzystają z telefonów komórkowych. Na ulicach już nie jest rzadkością spotkanie dobrej klasy samochodu, może nie nowego, ale już średni wiek floty bardzo się obniżył. Autobusy, które nie tak dawno drzwi dla pasażerów miały także od strony ulicy (czyli po tej stronie co w Anglii) teraz mają je zaspawane bądź w inny sposób zablokowane. Zauważyliśmy kilka ciekawych i pomysłowych rozwiązań jakie stosują miejscowi w przezwyciężaniu motoryzacyjnych niedostatków. W Birmie obowiązuje ruch prawostronny, jednak samochody są przystosowane do ruchu lewostronnego. Z tego też powodu kierowca, który chce wykonać manewr wyprzedzania żeby zobaczyć czy coś nie nadjeżdża z przeciwka często, gdy ma taką możliwość korzysta z pomocy pasażera. Widzieliśmy kilka takich przykładów w przypadku autobusów, gdzie pasażerowie informowali kierowcę czy ma wolną drogę a czasem wręcz kierowali ruchem innych pojazdów. Inną ciekawostką jest stan techniczny komunikacji publicznej. Że w Birmie są poważne problemy z wiekowością floty zarówno prywatnej jak i państwowej wiedziałem już wcześniej, ale nie spodziewałem się, że autobusy mogą być pozbawione przynajmniej częściowo hamulców. Dwukrotnie natknęliśmy się na sytuację gdy w momencie zwalniania wyskakiwał z pojazdu, chyba pomocnik kierowcy wyposażony w duży drewniany klocek z metalową rączką, który szybko podkładał pod koła niczym kliny kół samolotowych na lotnisku. Sytuacja wyglądała jeszcze ciekawiej gdy akcja rozgrywała się w miejskim korku, bo i takie pojawiły się w Yangonie, gdzie trzeba hamować co parę metrów. Kolejne pomysłowe rozwiązanie mające ułatwić życie kierowcom to montowane dosyć powszechnie lusterka na maskach samochodów tak jak u nas robi się to w przypadku samochodów z długimi przyczepami campingowymi. Niektórzy dodatkowo montują po bokach przedniej części maski, podświetlane słupki, które mają prawdopodobnie poprawić ich widzialność przez innych uczestników tak dziwnie zorganizowanego ruchu. Przypomina to trochę rozwiązanie z samochodów dyplomatycznych, na których montuje się mini drzewce, ale o proporczykach już zapomniano. W Birmie pieszy nie ma pierwszeństwa. Samochody jeżdżą raczej wolno, ale nie zatrzymują się żeby ustąpić (chyba, że na czerwonym świetle) – mogą zwolnić albo wyminąć pieszego jednak nie widziałem żeby miejscowemu ustąpili. Kierowcy trochę bardziej są wyrozumiali dla białych cudzoziemców, po których zachowaniu nie wiedzą czego się spodziewać.


Jako miejsce pobytu wybraliśmy jeden z tańszych hoteli w stylu kolonialnym, Yuzana Garden. Miejscami mocno zaniedbany, jakby od czasu wyjazdu Anglików niewiele się z nim robiono. Pomimo tego, a może dzięki temu panuje w nim atmosfera jak ze starych filmów. Pokoje są obszerne, częściowo chyba z oryginalnym wyposażeniem. Obsługa też jakby przeniesiona z dawnych czasów. Oczywiście jest wiele niedoróbek i różnego rodzaju niedociągnięć, jednak jak ktoś przyjeżdża do takiego kraju jak Birma to raczej powinien się liczyć z pewnymi brakami, które mogą być zrekompensowane przez panującą wokół atmosferę.

"Personel hotelowy był zadbany, ZAWSZE uśmiechnięty, miły i uczynny. Przez to wszystko czułam się głupio. Było kilku gości od otwierania drzwi! Czułam się, jakbym ich wykorzystywała – starałam się więc sama nadążać z tym otwieraniem. Ale muszę przyznać, że taka obsługa była też fajna. Musiałam uważać na spojrzenia, bo są bardzo spostrzegawczy i gdy tylko zauważyli, że na nich patrzę to zaraz myśleli, że mam jakieś życzenie, które mogliby spełnić."


Pierwszy punkt programu to najważniejszy i najbardziej spektakularny obiekt w Birmie czyli położona na wzgórzu ponad miastem pagoda Shwedagon (czyt. Szłedagon). Właściwie jest to cały kompleks świątynny z dwiema wyróżniającymi się stupami, większą Shwedagon i mniejszą, ale znacznie starszą Naungdawgyi. Jak podają miejscowe podania w swojej pierwotnej formie święte budowle zaczęły tu powstawać już ok. 2,5 tys. lat temu, choć pewnie są to dane lekko przesadzone i nie do końca poparte materialnymi dowodami. Nie zmienia to faktu, że piękno i majestat tego miejsca są od lat niezmienne i robią olbrzymie wrażenie przy każdej wizycie. O każdej porze dnia 99-metrowa Shwedagon wygląda inaczej, a to za sprawą gry świateł odbijających się o pokrywające ją ponad 60 ton złotych płyt oraz tysiące drogocennych kamieni szlachetnych i półszlachetnych. W południe oślepia promienistym blaskiem, przed zachodem słońca nabiera intensywniejszych barw miejscami rozświetlonych przez połyskujące detale, zaś o świcie lekko jarzy się czerwienią wschodzącego słońca rzucającego na nią swe pierwsze promienie.

"Shwedagon jest duża i złota, ale wcześniej tyle widziałam zdjęć „stupek”, że w Realu nie zrobiły już na mnie wrażenia."

Ponieważ w trakcie naszej wizyty akurat jest szczyt sezonu, w godzinach popołudniowych jest tutaj spory ruch, a w miejscach najbardziej atrakcyjnych widokowo tworzą się wręcz grupy przypominające kółka fotograficzne. Moja córka, Jagoda staje się lokalną atrakcją dnia. Miejscowi robią sobie z nią kilkakrotnie zdjęcia.

"Azjatki chciały robić sobie ze mną zdjęcia bo byłam „różowa".

Jak się okazuje urzekła ich jej jasna karnacja, która tu uchodzi za niedościgniony symbol piękna. Birmańskie piękności tak unikają słońca, że poza makijażem wykonanym z grubej warstwy tanaki, czyli miejscowego kremu ochronnego oraz parasolek, dopinają też długie rękawy do bluzek bądź sukienek, jeśli te akurat posiadają zbyt krótkie – byle jak najmniej wystawiać na działanie promieni słonecznych.


Po zwiedzeniu pagody pojechaliśmy na lokalną kolację. "Restauracja" u nas zostałaby natychmiast zdyskwalifikowana przez sanepid, jednak tutaj uchodzi za całkiem przyzwoitą nie pro-turystyczną jadłodajnię. Wyposażenie raczej minimalistyczne, o wystroju w ogóle nie może być mowy. Jedyna "dekoracja" to wypłowiały obraz Buddy. Jednak same stoliki były czyste a menu bogate. Oczywiście chcieliśmy spróbować jak najwięcej potraw. W potrawach birmańskich króluje curry we wszelkich postaciach. Zamówiliśmy więc curry z krewetkami – tak dobrymi, że do tej pory lepszych nie jadłem nawet na plaży gdzie były grillowane prosto po złowieniu. Następna pozycja to curry z jakiegoś tajemniczego, ciemnego mięsa, które miało być koźlina. Do tego ryż, miejscowa lekka zupka-rosołek z dużą ilością świeżych ziół oraz jakieś pasty i sosy do doprawiania. Po głównych daniach dzbanek zielonej herbaty oraz w formie słonej przekąski bardzo chrupiące orzeszki ziemne (czasem zastępują je specjalnie przygotowane nasiona strączkowe) ze sfermentowanymi liśćmi herbaty – orzeszki i liście należy wymieszać i popić gorącą herbatą. Deser to kostka brązowego cukru kształtem i wielkością przypominająca lekko podsuszoną morelę. A na sam koniec zafundowaliśmy sobie coś z bardziej nam znanych smakołyków czyli koktajle ze świeżych truskawek, które w styczniu smakują jeszcze lepiej niż w lecie. I wszystkie te dobra kosztowały nas ok. 17 $ za trzy osoby. Jeszcze przed snem w drodze do hotelu skusiłem się na odwiedzenie jednego z tutejszych sklepów (odpowiednik naszych centrów handlowych w wersji mini). W części spożywczej asortyment całkiem niezły, ale ceny zbliżone do naszych co przy birmańskich zarobkach może być dla miejscowych dużą przeszkodą w robieniu zakupów. W każdym razie wybrałem co egzotyczniejsze i bardziej rozpoznawalne smakołyki takie jak np. lody durianowe, które okazały się tym razem nie smaczne, czarne sezamki, pomarańcze wielkości dużych czereśni (prawdopodobnie kumkwaty) oraz kilka owocowych napoi, które okazały się największym rozczarowniem Jagody z wizyty w Yangonie.

"Kuchnia BARDZO DOBRA (…) W sklepach napoje to prawie sama woda z cukrem – ohyda! Szkoda, bo mają z czego robić pyszne soczki."

Przy okazji zakupów odkryłem, że w tutejszych sklepach można kupić zsiadłe mleko, a może bardziej jogurt wyśmienitej jakości, całkowicie naturalny i sprzedawany w różnej wielkości kamionkowych słoiczkach, w których dojrzewał. W dziale tekstylnym także duży wybór, są nawet kuse spódniczki i inne seksowne ciuszki z bielizną erotyczną włącznie, choć na ulicach nie widać tych ubrań na dziewczynach. Co bardziej frywolne lub europejskie fasony mają ceny podane w obcej walucie np. tajskiej lub japońskiej (te fikuśniejsze ciuszki w japońskiej, a te bardziej klasyczne w tajskiej). Spotykane Birmanki jednak nadal preferują tradycyjny styl, ale już mężczyźni dużo częściej chodzą w spodniach zamiast londżi.

"Z 90% ludzi chodzi tu w londżi i japonkach, od których noszenia mają charakterystycznie wykrzywione małe palce."


Kolejny dzień zaczynamy od śniadania w naszym kolonialnym hotelu. Nienaganna obsługa przy akompaniamencie tradycyjnej, birmańskiej harfy - pomimo zaledwie 3* jesteśmy coraz milej zaskakiwani. Jedziemy na lokalny bazar. Zadaszone targowisko z wąskimi alejkami emanuje egzotyką. Poza chemią domową i chińskimi tekstyliami niewiele tu rzeczy, które można spotkać w Polsce. Jeśli już natrafimy na coś znajomego, rozpoznawalnego to i tak znacznie różni się jakością i formą podania. Znaleźć tu można wszystko co trafia do garnka birmańskiej gospodyni; grillowane bądź opiekane awokado o bardzo delikatnym, choć mdłym miąższu, patroszone kozy w tuszach, wszelkiego rodzaju ryby i krewetki, desery z tamaryndowca, piękne, żółciutkie wiejskie kurczaki, czerwone banany i wiele innych smakołyków. Zaopatrują się tutaj też mnisi we wszystkie akcesoria jakie im do życia niezbędne; szaty, misy, parasole, wachlarze itp. Na jednym ze straganów zamawiamy dla Jagody londżi, czyli najbardziej charakterystyczną część birmańskiej garderoby, noszoną zarówno przez mężczyzn jak i kobiety. To rodzaj spódnicy. Wersja męska od damskiej różni się wzorem tkaniny i sposobem wiązania. Ubranie jest na miejscu szyte na miarę. Do kompletu kupujemy jeszcze miejscowy kosmetyk – słoiczek tanaki i po krótkiej charakteryzacji Jagoda wygląda jak blond-Birmanka. Taka przebieranka bardzo jej się spodobała, a londżi niejednokrotnie przydało się później w podróży po Birmie.

"W londżi trzeba nauczyć się chodzić bo ogranicza ruch nóg (…) poza tym fajnie jest je nosić."

Postanowiliśmy kolejny raz odwiedzić Shwedagon, tym razem o mniej turystycznej porze. Korzystamy z innego niż poprzednio wejścia. Nie wjeżdżamy wygodnie windą dobudowaną chyba specjalnie dla turystów, ale wspinamy się długim korytarzem wiodącym prosto z ulicy na dziedziniec świątyni. Na główny taras prowadzą cztery bramy-korytarze, a każdy z nich jest u wejścia strzeżony przez kilkunastometrowe przedstawienia leogryfów. Inna pora dnia, to inne oświetlenie, tak jakby inna aranżacja. Kolejna uczta dla oczu i ducha. Gdy ja zachwycałem się widokami, a Jagoda plotkowała z Ziją, miejscowi palili kadzidła, polewali posągi Buddy wodą, uderzali w dzwony i modlili się trzymając złożone ręce na wysokości głowy lub nad nią. Od czasu do czasu pojawiali się mnisi. Jedni po prostu przechodzili inni modlili się lub oddawali medytacjom. Wokół głównej stupy krąży procesja. To część rytuału inicjacyjnego shinbyu, przez który przechodzą dzieci taki buddyjski odpowiednik komunii św. Kilkuletnie dzieci, wystrojone w szaty królewskie i osłaniane złotymi parasolami, wraz z orszakiem rodziny i znajomych trzykrotnie okrążają złocistą budowlę, składając ofiary z owoców i kwiatów. Nikt mnie nie zaczepia, nikt nie patrzy się krzywo gdy robię zdjęcia – dookoła wręcz namacalny spokój i brak pośpiechu.


Odwiedzamy kolejną świątynię, prawie równie ważną dla historii miasta, położoną w samym jego centrum pagodę Sule. Jest piękna, ale po Shwedagon nie robi już na nas takiego wrażenia. Jej cechą charakterystyczną jest kanciasty kształt raczej rzadko spotykany w Birmie, a przynajmniej w miejscach przez nas odwiedzanych. Sule odegrała także rolę we współczenej historii kraju, to u jej stup kilkanaście lat temu były tłumione krwawo zamieszki. Jeszcze w XIX w. stała praktycznie w szczerym polu, teraz zaczynają otaczać ją coraz nowocześniejsze budynki co ukazuje ogólnie panującą tendencję w Yangonie.


Chciałem przywieźć z Birmy jakąś oryginalną pamiątkę – coś porządnego co będzie mi przez lata przypominało tą podróż, a jednocześnie zdobiło mieszkanie. Nasza przewodniczka odradziła mi zakupy na straganach u podnóża świątyni - to tak jakbym w Polsce kupował pamiątki na odpuście. Jedziemy do sklepu z ponoć bardziej oryginalnymi antykami. Tu zaświeciły mi się oczy. Sklep to właściwie małe muzeum. W ofercie np. samochody z pierwszej połowy XX w., stare meble, ciężki, chyba XIX-wieczny, francuski akwalung, niezliczona ilość rzeźb, zdobień, fragmenty elewacji, książki w różnych językach i w różnym wieku, itd. itd. Wybraliśmy drewnianą szkatułę w kształcie słonia dosiadanego przez parę oraz malutką książeczkę, tradycyjnie dla tego regionu spisaną w języku pali na liściach palmowych składanych w harmonijkę i oprawioną w drewnianą okładkę. Prawdopodobnie wielokrotnie przepłaciliśmy, ale jestem bardzo zadowolony. Od sprzedawcy na wszelki wypadek wzięliśmy rachunek, żeby uniknąć ewentualnych problemów na granicy. Tu wystąpiła pewna nieścisłość - rachunek był w miejscowej walucie, a my płaciliśmy w USD i opiewał na znacznie mniejszą kwotę, ale liczy się sztuka - po co ma junta zarabiać na ewentualnych podatkach?


Krótka sjesta żeby uniknąć największego żaru i udajemy się na przystań nad rzeką Yangon gdzie zostajemy "zaokrętowani" wraz z dwoma Koreańczykami na wynajęty w tym celu mały stateczek. Rzeka Yangon z naszej perspektywy swoim rozmiarem bardziej przypomina jezioro o wodzie koloru rzadkiego błota. Bez żadnych problemów pływają po niej nawet największe kontenerowce. Na przeciwnym brzegu rozciągają się wioski wzdłuż, których przycumowane są łodzie i porzucone stare, rozpadające się wraki statków rzecznych. Po upalnym dniu rejs okazał się bardzo relaksacyjny, a towarzystwo Koreańczyków sympatyczne, jakby nie dzieliła nas bariera kulturowa - to pewnie dzięki zimnemu birmańskiemu piwu, którym umilaliśmy sobie te chwile. Nasi współtowarzysze okazali się być przedstawicielami dużego koncernu robiącego rekonesans na tutejszym rynku. Kolejny dowód na to, że czar Birmy i jej unikatowość stają się realnie zagrożone przez wszechobecną komercję.


"Rejs po rzece bardziej przypomina pływanie po mulistej zatoce."

Przed snem zafundowaliśmy sobie w naszym hotelu godzinę tradycyjnego, birmańskiego masażu za wręcz śmieszną cenę ok. 7 USD. Ponieważ należy on do tych z gatunku "uciskowych" więc nie jest zbyt relaksacyjny, choć końcowy efekt jest odprężający. Moja masażystka trochę zapomniała się w swojej "misji" dzięki czemu na pamiątkę pozostało mi kilka siniaków.

"Do masażu całego ciała nie musiałam nic zdejmować ani się przebierać. Nie wiem Czemu? – tata musiał przebrać się w „masażową pidżamę”."

Trochę niewyspani przez wredne komary, które jakoś dostały się w nocy do naszego pokoju zaczynamy następny dzień od przejażdżki lokalnym pociągiem. Dworzec kolejowy w Yangonie to jeden z piękniejszych postkolonialnych obiektów miasta. Z zewnątrz mógłby nawet uchodzić za pałac. Mimo, że jak wszystkie stare budynki jest zaniedbany to wyobraźnia podpowiada jakim był w latach swojej świetności. Bilety kolejowe kupuje się trochę inaczej niż u nas. Tutaj każdy kierunek podróży ma swoją odrębną kasę. Na dworcu ruch niewielki. Przestronne hale świecą pustkami. Napotykamy grupkę umorusanych i wymalowanych tanaką maluchów bawiących się na peronie. Nasza przewodniczka informuje nas, że najstarsze ma ok. 10-11 lat – z wyglądu odpowiada maksymalnie naszym 7-latkom.


"Dzieci są bardzo małe i ładne. 8-latek wygląda na 5-taka – to bardzo mylące."

Birmańskie pociągi zatrzymują się we wszystkich możliwych wioskach, więc podróż nawet na krótkich dystansach jest bardzo czasochłonna. Pomimo tak licznych postojów część pasażerów i tak opuszcza pociąg w biegu w bardziej dogodnych dla siebie miejscach. Sprawa wydaje się banalna biorąc pod uwagę prędkość, ale gdy dodamy do tego porozkładane wzdłuż torów zapasowe, betonowe podkłady kolejowe i fakt, że Birmańczycy noszą praktycznie wyłącznie klapki to już można podciągnąć taki wyczyn pod lekko kaskaderski. Same wagony są najprostsze z możliwych. Okna bez szyb z metalowymi, zdezelowanymi roletami, które nie wiadomo czy dałyby się opuścić gdyby ktoś zechciał. Brak drzwi i przejść łączących wagony. Jedna centralnie podwieszona pod sufitem poręcz, zbyt nisko jak dla Europejczyków i dwie ławki ustawione wzdłuż ścian pod oknami. Wagony, a szczególnie ich ściany są niemiłosiernie brudne, a przynajmniej wizualnie sprawiają takie wrażenie. Pomimo tego nie czuć aby coś w nich śmierdziało.

"Zdezelowany wagon z warstwami odłażącej farby i drewnianą podłogą (…), ale jechało się bardzo przyjemnie."

Pasażerowie, jeśli pozwala im na to miejsce siadają na ławkach; mężczyźni po turecku a kobiety z nogami podwiniętymi w jedną stronę (na boku). Od czasu do czasu wagony odwiedzają sprzedawcy drobnych przekąsek. I tutaj kolejne odkrycie - świeże fistaszki są mięciutkie a nie takie twarde jak u nas można kupić. Sama przejażdżka nie jest zbyt zajmująca. Niewiele się dzieje, a pewnie działo by się jeszcze mniej gdybyśmy przypadkiem nie natrafili na "naszych" Koreańczyków, którzy ochoczo flirtowali z Ziją. Wzdłuż torów dominują zwały niemiłosiernie śmierdzących śmieci. Z rzadka mijamy ubogie domostwa, bazarki i małe przejazdy kolejowe. Jedyny ciekawszy obiekt to stara parowozownia. Pomimo, że cały czas poruszamy się w obrębie Yangonu wrażenie jest takie jakbyśmy mijali jakąś zapyziałą prowincję – wszędzie dookoła ogromna bieda. Może jednak tak wiele się tu nie zmieniło, może zmiany dotknęły tylko najbogatszych rejonów miasta?


Po godzinnej przejażdżce lekko głodni odwiedziliśmy znaną już nam lokalną restauracyjkę. Ruch większy niż poprzednio – klientela to głównie mnisi. Z jakichś nieznanych nam powodów przed wejściem, a nie jak zwykle w pobliżu świątyni sprzedawano małe ptaszki. Po kupieniu darowuje się takiemu zwierzątku wolność co ma przynieść szczęście.

"Przyświątynne ptaszki były malutkie i słodkie! Trzymanie ich przed wypuszczeniem trwało za krótko. A ptaszków do klatki było napchane prawie jak ubrań do za małej walizki – ciasno."


Gdy Jagoda zajmowała się ptaszkami ja postawiłem wyzwanie mojemu układowi odpornościowemu i pokarmowemu – postanowiłem spróbować betelu czyli mieszaniny orzeszków, przypraw i wapna zawiniętych w liść. Niegdyś była to bardzo popularna, pobudzająca używka w całej Azji Południowo-Wschodniej. W Birmie nadal cieszy się dużym powodzeniem – znacznie większym niż np. papierosy. Skutkami ubocznymi żucia betelu są zniszczone i zabarwione zęby oraz wszędobylskie krwistoczerwone plwociny. Konsystencja okazała się być dosyć chrupka, smak w pierwszej fazie trocinowaty, ale chwilę później poczułem miłe anyżkowe orzeźwienie. Trwało to bardzo krótko, a największym problemem było takie wyplucie czerwonej śliny żeby nie pozbyć się z ust przeżuwanej papki.


Yangon jest wielowyznaniowy. Są tu poza świątyniami buddyjskimi także kościoły chrześcijańskie, meczety oraz świątynie hinduskie. Często religijne budowle sąsiadują ze sobą i nie wygląda żeby stanowiło to tutaj jakiś problem. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu w mieście tym rodowici Birmańczycy byli wręcz mniejszością. Jedną z nacji dominujących niegdyś byli sprowadzeni w dużej mierze przez brytyjskich kolonistów Hindusi. Postanowiliśmy odwiedzić jedną z ich świątyń. Stylistycznie i architektonicznie różni się bardzo od wszystkich pozostałych budowli w mieście. Jej dach w kształcie przypominającym kanciastą wieżę pokrywają kolorowe rzeźby przedstawiające sceny religijne. W środku po bokach rozmieszczone są różne ołtarzyki i wizerunki bóstw m.in. Kali, krwawej bogini, tej samej, która była przedstawiona w jednej z części Indiany Jones. Jej wizerunek był najbardziej spektakularny, przedstawiał demoniczną postać trzymającą w jednej ręce zakrwawiony nóż, a w drugiej obciętą głowę. Część figur wygląda jakby ktoś powykręcał je z dziecięcej starej karuzeli.

"W hinduskiej świątyni było jak w ptaszarni – wszędzie słychać ptaki i… jęczącego kota. Gościu ze świątyni maznął mi i Ziji czerwoną ciapkę na czole dzięki czemu, jeśli nie zmyjemy ich do wieczora, będą za nami szaleli faceci.

Figurki bożków były dosyć komiczne. Buźki miały podobne do chińskich smoków i były pomalowane jak w przedszkolu – kolorowo. Tam wszystko wyglądało i było kolorowe jak w przedszkolu."

Spotykamy wiernych, którzy prezentują się równie mrocznie jak we wspomnianym filmie. Są brodaci, rozebrani do pasa, z groźnymi minami i kropkami na czołach. Niektórzy w turbanach. Jednak to tylko pozory, w kontaktach są równie życzliwi jak pozostali Birmańczycy. Jeden nawet namalował Jagodzie i naszej przewodniczce czerwone kropki na czołach co oczywiście miało im przynieść szczęście w podbojach sercowych. Dziewczyny wzięły to na poważnie i do wieczora bardzo troszczyły się żeby nie zmyły się przez przypadek te magiczne znaki. Czar zadziałał - jeszcze tego samego dnia Koreańczycy zaprosili Ziję na późną kolację do luksusowego hotelu.


W trakcie zwiedzania miasta trafiliśmy w rejon ulic zamieszkanych przez lokalną społeczność muzułmańską. To ci sami ludzie, których grupę spotkaliśmy w samolocie. Z wyglądu bardziej przypominają Jemeńczyków niż Birmańczyków. Sprawiają wrażenie bardzo spokojnych, są jakby przeciwieństwem hałaśliwych Arabów. Wędrując po Yangonie podglądaliśmy życie codzienne mieszkańców. Na głównych ulicach porozstawiane są stragany z przeróżnymi dobrami od starych książek, poprzez futrzane czapki (po co one tutaj?), pirackie kopie płyt, na straganach z jedzeniem kończąc. Przy stoiskach z jedzeniem często porozstawiane są malutkie stoliki, przy których miejscowi spożywają swój lunch. Są też stoliki przeznaczone wyłącznie do picia herbaty – takie miejsca nazywane są cofeshopami bądź teashopami. Co jakiś czas można się natknąć na specyficzny rodzaj budek telefonicznych czyli panią obsługującą dwa różne aparaty telefoniczne (klasyczne, kablowe), do której można podejść i po uiszczeniu odpowiedniej opłaty uzyskać pożądane połączenie. Czasami stanowisko takie to po prostu rozstawiony stolik z doprowadzonymi kablami, a innym razem to rzeczywiście coś w rodzaju budki telefonicznej ale dwuosobowej – tak żeby i operator i klient się zmieścili. Centrum to mieszanka trzech stylów; świątyń różnych wyznań, powoli powstającej nowoczesnej architektury i pięknych, przeważnie już bardzo zniszczonych budynków postkolonialnych. Te pierwsze i ostatnie nadają miastu specyficzny charakter. Gdyby pozostałości po znienawidzonych kolonistach zostały zburzone zamiast odrestaurowane miasto straciłoby bardzo ze swego charakterystycznego klimatu i egzotyki. W chwili obecnej jest to żywy skansen epoki kolonialnej.


"Na ulicach pełno jest plam po betelu.

(…) Całe ulice łącznie z samochodami przypominały mi filmy o koloniach brytyjskich.

(…) Psów jest bardzo dużo. Niemal wszystkie tej samej „rasy”. Zazwyczaj leżały gdzie popadnie i spały. Rzadko kiedy widziałam je „żywe”.

Żeby miło zakończyć dzień odwiedziliśmy jeden z miejskich parków, w którym na jeziorze znajduje się zacumowana na stałe, dwukadłubowa barka Karaweik, będąca wierną repliką królewskiego statku. Pełni ona rolę eleganckiej restauracji i centrum biznesowego. Jest też jednym z bardziej charakterystycznych i rozpoznawalnych obiektów tego miasta. W świetle zachodzącego słońca jej złote kadłuby pięknie komponują się z zielenią dachówek nadbudówki szczególnie, że w tle wyłania się równie złocista pagoda Shwedagon.


Na kolację udaliśmy się do jednej z popularniejszych restauracji. Mimo, że wystrój nie był luksusowy, a wręcz bardziej przypominał zbiór straganów to klientela nie była byle jaka sądząc po zaparkowanych luksusowych jak na tutejsze warunki samochodach. Trafił się nawet jeden Hummer na birmańskich numerach, a po drugiej stronie ulicy, jakby w formie ochrony stała liczna grupka żołnierzy i policjantów. Jedzenie było bardzo smaczne i o dziwo tanie jak we wcześniej odwiedzanej restauracyjce. Jako ciekawostki zamówiliśmy m.in. kiełbasę, która była gorsza smakowo od polskiej ale bardzo pikantna, podawana w krótko podsmażanych plastrach; sok z awokado, całkiem dobry choć daleko mu np. do soku z arbuza oraz lokalne słodkości czyli różne kombinacje ryżu na słodko i bananów – nasze desery są bez porównania lepsze.


Na kolację udaliśmy się do jednej z popularniejszych restauracji. Mimo, że wystrój nie był luksusowy, a wręcz bardziej przypominał zbiór straganów to klientela nie była byle jaka sądząc po zaparkowanych luksusowych jak na tutejsze warunki samochodach. Trafił się nawet jeden Hummer na birmańskich numerach, a po drugiej stronie ulicy, jakby w formie ochrony stała liczna grupka żołnierzy i policjantów. Jedzenie było bardzo smaczne i o dziwo tanie jak we wcześniej odwiedzanej restauracyjce. Jako ciekawostki zamówiliśmy m.in. kiełbasę, która była gorsza smakowo od polskiej ale bardzo pikantna, podawana w krótko podsmażanych plastrach; sok z awokado, całkiem dobry choć daleko mu np. do soku z arbuza oraz lokalne słodkości czyli różne kombinacje ryżu na słodko i bananów – nasze desery są bez porównania lepsze.


Ostatnią noc spędziliśmy w innym hotelu, o podobnej nazwie – Yuzana. Z okien jego górnych pięter rozpościera się przepiękny widok na pagodę Shwedagon, szczególnie w nocy, gdy jest ona bardzo efektownie podświetlana na tle spowitego w mroku miasta. Sceneria jest wręcz nierzeczywista i bajkowa. I to główny powód naszego wyboru oraz jedyny atut tego hotelu. Wybudowany w stylu lat 70-tych, niegdyś zapewne luksusowy, a obecnie zaniedbany, z niespotykanie europejską tj. niemiłą jak na tutejsze realia obsługą.


Odprawa na lotnisku międzynarodowym przebiegła błyskawicznie i bezproblemowo. Jest to jedyne lotnisko międzynarodowe na jakim kiedykolwiek byłem, gdzie ceny pamiątek dla turystów są niejednokrotnie znacznie niższe niż w regionach, w których są wytwarzane.


FRAGMENTY RELACJI Z TEJ CZĘŚCI PODRÓŻY UKAZAŁY SIĘ W FORMIE ARTYKUŁU W CZASOPIŚMIE "DOOKOŁA ŚWIATA" (5/2012).


Od czasu zmiany polityki birmańskiego rządu oraz opozycji względem turystyki liczba odwiedzających Bagan nieustannie rośnie. W szczycie sezonu 2011/2012 przekroczyła aż 5000 osób przebywających jednocześnie każdego dnia wśród rozrzuconych w dolinie zabytków. Głównie są to wizyty 2-3 dniowe. Jeśli tendencja się utrzyma to jest już ostatni moment na odwiedzenie tego miejsca zanim zostanie "zadeptane" i skomercjalizowane, zanim straci swój magiczny urok.


Poczekalnia na krajowym lotnisku w Yangonie wygląda jak nasze dworce. Ruch jest całkiem spory – szczyt sezonu. Brak jakichkolwiek tablic informacyjnych. Ich funkcje spełniają pani bulgocząca niezrozumiale do mikrofonu i wspierający ją mężczyzna, który przeciska się pomiędzy oczekującymi unosząc tablice z numerem aktualnie odprawianego lotu. Najważniejsze jednak i najbardziej przydatne są różnokolorowe naklejki, jakie dostają wszyscy – każdy kolor przypisany jest do innego lotu, wystarczy więc obserwować innych współtowarzyszy podróży z podobnymi jak nasze naklejkami i już nie zginiemy. Obsługa zarówno naziemna jak i w samolotach lokalnych przewoźników jest bardzo miła i uprzejma – żadnego zniecierpliwienia, wszystko z uśmiechem na ustach. Po kilkudziesięciu minutach lotu zbliżamy się do Baganu. Jest wczesny poranek, czyli pora kiedy nad doliną odbywają się wycieczki balonowe. Z samolotu unoszące się nad świątyniami balony wyglądają jak małe kolorowe bombelki.

Przed wyjściem z lotniska przyjezdnych wita przygrywający skoczne melodyjki zespół folklorystyczny i przebrana w tradycyjno-nowoczesne stroje tańcząca para. Wszystko wygląda komicznie; mężczyzna w londżi, klapkach, w jakimś turbanie bądź chuście i dużych okularach przeciwsłonecznych, trzymając kolorową parasolkę wykonuje ruchy łokciami niczym zalecający się ptak, i na zgiętych kolanach tańcuje wokół drepczącej w kółko Birmanki.

"Dziwne to było. I jakoś tańca nie przypominało, ale było też zabawne, szczególnie te ich skarpetki z japonkami."





Bez zbędnych ceregieli ruszamy z naszym przewodnikiem U Hla Po z firmy Exotissimo na podbój Baganu. Korzystałem już wcześniej z jego usług. Sprawdził się doskonale. Wybiera dla nas najciekawsze miejsca i sobie tylko znane punkty widokowe, dzięki czemu w miarę możliwości unikamy kontaktów z innymi turystami.

Ma jednak jedną wadę, która w Baganie jest pewnie przypadłością wszystkich przewodników – strasznie dużo opowiada o Buddzie i żeby go nie urazić cierpliwie i z udawanym zainteresowaniem wysłuchujemy tych zawiłych historii. Po oddaleniu się od lotniska tłumy turystów rozpływają się po całym terenie byłej metropolii, tak że napotykamy ich głównie w najpopularniejszych punktach widokowych i większych wioskach. Na drogach całkiem spora część zwiedzających pokonuje pagórkowate tereny na wypożyczonych rowerach. O ile na lotnisku średnia wieku turystów przekraczała 50-tkę to z rowerów korzystają dużo młodsi ludzie, niejednokrotnie z małymi dziećmi. Jak widać do Baganu można nie tylko przylecieć samolotem.


Złote lata Baganu to okres pomiędzy XI a XIV w., kiedy to pełnił funkcję stolicy królestwa, jednocześnie będąc jedną z najbogatszych metropolii regionu, a może nawet ówczesnego świata. Z tego okresu pochodzi większość z ponad 2 tys. stup, pagód i monastyrów, które przetrwały do naszych czasów. Niegdyś było ich aż ok. 13 tys. rozrzuconych na przestrzeni ponad 40 km2.


Pomiędzy nimi kwitło życie, stały drewniane pałace i domostwa, przebiegały ulice i drogi. Niestety niszczycielskie najazdy jak np. Chana Kubiłaja, trzęsienia ziemi i pożary przez setki lat skutecznie niszczyły miasto, aż w końcu ostały się tylko najsolidniejsze budowle z cegły i kamienia. Bagan nie jest jednak tylko skansenem. Okolice nadal zamieszkują wieśniacy uprawiający pomiędzy zabytkami swoje pola orzeszków czy soi. Nadal powstają nowe pagody budowane technikami stosowanymi setki lat temu. Wszystkie, nawet najbardziej zniszczone świątynie nadal są otaczane czcią. I tylko pojawiający się coraz częściej turyści zakłócają tą specyficzną atmosferę Azji sprzed dziesiątków lat. Wyjątkowość tego miejsca to także ogólna dostępność do zabytków. Poza pojedynczymi przypadkami do wszystkich świątyń jest praktycznie nieograniczony dostęp. Można wchodzić do środka pagód, można też do woli wspinać się na stupy. Nie ma barierek, szlabanów, gablot, szyb pancernych itp. Jedyny bariery wytyczają zdrowy rozsądek i dobry obyczaj.


Hla Po obwozi nas po okolicy, co chwilę kierując nasz wiekowy, ale bardzo zadbany samochód w polne drogi, gdzie wdrapujemy się na kolejne pagody, pokonując ciasne wewnętrzne korytarze lub strome schody na stupach. W przerwie pomiędzy podziwianiem kolejnych widoków odwiedzamy największy z lokalnych bazarów. To miejsce, które dosyć często nawiedzają turyści, więc nie budzimy swoją obecnością większego zainteresowania. Wręcz przeciwnie, przewodnik ostrzega nas, że ludzie mogą chcieć zapłaty za zrobienie im zdjęć z bliska – to jedyne miejsce w Birmie, gdzie spotkałem się z czymś takim. Na straganach można kupić wszystko co niezbędne do życia dla okolicznych wieśniaków; plecione kosze, kapelusze, grzebienie, przyprawy, naturalne lekarstwa i kosmetyki, owoce, przeróżne i przedziwne warzywa, świeżutkie ryby i krewetki rzeczne, mięso a także chemię i wiele wiele innych drobiazgów. Skusiliśmy się z Jagodą na świeże kokosy, duży kapelusz z liści palmowych (lokalny fason) i drewniany grzebień, dorzucony w ramach targowania. Po bazarze odwiedzamy kolejną świątynię i jeszcze kolejną i tak do obiadu. Przed obiadem Jagoda musiała odwiedzić jedyną dostępną, "przyrestauracyjną", bardzo lokalną toaletę – dla niej było to jak survival.

"To było straszne!!!! To była mała kabina z brudnymi ścianami i czymś na podłodze co miało być kiblem, tylko, że takim w ziemi. Papieru nie było, umywalki oczywiście też. Było tylko mydło. Wolałam nie wyobrażać sobie, jak oni się wycierają. Ja na szczęście miałam chusteczki do nosa i chusteczki dezynfekujące. Tylko musiałam je tam potem zostawić, bo przecież woda się nie spuszczała."


Wybraliśmy restaurację, którą poznałem już dwa lata wcześniej. Była lokalna, z tanią i pyszną kuchnią, położona trochę na uboczu. Oj wiele się zmieniło. Teraz otaczało ją już kilka innych "lokali" a kulinarnie porażka na całej linii. Jedzenie zimne, drętwe i ociekające tłuszczem. O dziwo siedzącym przy stoliku obok Koreańczykom wszystko bardzo smakowało. Jagoda nie zwróciła specjalnie uwagi na jakość potraw – ją bardziej zajęły małe szczeniaczki plączące się wśród stolików i zabawiające swoimi niezdarnymi figlami gości. Psów w Birmie jest całe mnóstwo, są wszędzie. Małe i zapchlone szczeniaki, często pokryte strupami lub wręcz pozbawione sierści rozczulają Jagodę. Poza obfitym, choć dyskretnym dokarmianiem psiaków praktycznie nic nie ruszyliśmy i lekko wkurzeni poprosiliśmy przewodnika o znalezienie czegoś innego. Hla Po bardzo przejął się sytuacją, więc błyskawicznie znaleźliśmy się w restauracyjce serwującej smaczną, choć może niezbyt ekstrawagancką kuchnię chińską. Najedzeni do pełna, ociężale potoczyliśmy się na kolejny bazar. Tym razem asortyment był bardzo wyspecjalizowany. Na dużym placu w rzędach, stały ustawione setki olbrzymich, glinianych dzbanów, służących do przechowywania ziarna, wody, oliwy i co tam tylko się da zmieścić.


Bagańskie świątynie można zwiedzać na rożne sposoby. Jednym z nich jest wynajęcie dwukołowej bryczki. W zależności od tego czy się siedzi przy woźnicy, czy też z tyłu przejażdżka może być męcząca lub relaksująca. W każdym razie skorzystaliśmy z tego jako urozmaicenia. A warto było, choćby dlatego, żeby usłyszeć jak po birmańsku mówi się do konia "wio" – dźwięk nie dający się niestety zapisać. Po drodze napotykamy korowód bardzo ustrojonych wozów ciągniętych przez woły. Z daleka wyglądają jak jakaś weselna procesja. Podekscytowany czekam z aparatem aż się przybliżą i… okazuje się, że to konwój… turystów z Niemiec – cóż za rozczarowanie.

Odwiedzający Bagan turyści to w znacznej mierze amatorzy fotografii, a spora ich część to profesjonaliści co świadczy o jakości tutejszych krajobrazów. Miejscami jest ich takie zagęszczenie, że nie ma gdzie rozstawić statywu. Dotyczy to oczywiście kilku najpopularniejszych tarasów stup, czyli punktów widokowych i o spektakularnych porach dnia takich jak np. zachód słońca. Na szczęście Hla Po zna mankamenty z tym związane i zawsze zawoził nas w miejsca i o porze, które umożliwiały zdobycie najciekawszych ujęć.


Po intensywnie spędzonym dniu, na jego ukoronowanie udaliśmy się na rejs rzeką Irawadi. Na przystani toczyło się zwyczaje życie. Kobiety brały kąpiel w rzece, dzieci grały w siatkówkę, ktoś prowadził woły do wodopoju, ktoś inny oporządzał swoją łódź. Dzieciaki, które nie były zajęte zabawą skupiały się na wyłapywaniu obcokrajowców i oferowaniu im przeróżnych drobiazgów, przeważnie pocztówek i bransoletek z laki. To dosyć popularne zjawisko w Baganie, głównie w okolicach większych świątyń. Raz spotkała nas nawet miła niespodzianka. Otóż jedno z dzieci zaczepiło nas po polsku! Potrafiło płynnie, bez obcego akcentu przywitać się, policzyć pocztówki, które miało w ofercie, a na koniec podziękować i się pożegnać. Naprawdę było miło. Ktoś zrobił nam niespodziankę ucząc maluchy tych kilku słów. I choć nic nie kupiliśmy to malec dostał od nas souveniry, którymi od czasu do czasu obdarowywaliśmy napotkane co biedniejsze dzieci. Leniwie płynęliśmy wynajętą łodzią, popijając zieloną herbatkę, zajadając lokalne anyżkowe "cukierki" i mocząc nogi w rzece. Pogoda nam sprzyjała, widoczność była bardzo dobra, dzięki czemu mogliśmy spojrzeć na Bagan z perspektywy rzeki. Zachód słońca zastał nas na łodzi, skąd obserwowaliśmy jak jego czerwona tarcza znika za pobliskimi górami.


Rano, bardzo rano, gdy jeszcze było całkowicie ciemno, zgodnie z namową przewodnika postanowiłem wyjść na spotkanie mnichom zbierającym datki, a raczej posiłek. Ponieważ precyzyjna godzina nie była znana, trzeba było założyć pewne widełki czasowe. Mnisi pojawili się godzinę po podanym orientacyjnie czasie. Przez tą długą godzinę zrozumiałem dlaczego miejscowi noszą grube zimowe ubrania podczas gdy my paradowaliśmy w letnich. O wschodzie słońca jest tu potworny ziąb, może nie są to przymrozki, ale jest bardzo zimno jak na nasze wyobrażenie o tropikach. Za to kilka godzin później jest już upał, który najbardziej daje się odczuć przy korzystaniu z nagrzanego słońcem samochodu.

Kilkudziesięciu mnichów w różnym wieku, okutanych w bordowe szaty, boso i wyposażonych w miseczki z laki zostało przywiezionych ciężarówką na środek skrzyżowania gdzie czekały na nich trzy osoby z dużymi miskami ryżu. Wbrew temu co wcześniej słyszałem i wyczytałem były to także kobiety (a ponoć mnisi nie przyjmują nic bezpośrednio od kobiet – jak widać nieprawda). Każdy mnich po kolei podchodził do nich ze swoją miseczką, do której nakładano mu ryż. Następnie rząd ustawionych gęsiego bordowych postaci ruszył dalej zbierać datki od innych wiernych. Całość trwała może 3 minuty i odbyła się właściwie bezgłośnie.




W oczekiwaniu na Hla Po, przed naszym hotelikiem zaczepił mnie jeden ze sprzedawców kamieni szlachetnych. Nie mam o tym pojęcia więc tematem w ogóle się nie zainteresowałem. Wdaliśmy się tylko w luźną rozmowę, podpierając nasze braki językowe rysowaniem co bardziej zawiłych kwestii patykiem na piasku. Mimo braku zainteresowania z mojej strony skwapliwie pochwalił się swoim, rzeczywiście pięknym towarem. Wyjaśnił pokrótce na ile to było możliwe po czym rozpoznać lepszą i gorszą jakość, pokazał przykłady i metody pobieżnego sprawdzania. Oczywiście nic z tego nie zapamiętałem. Nie wiem na ile był uczciwy, a na ile cwaniakował. W każdym razie ponieważ Birma jest źródłem najwyższej jakości rubinów na świecie więc teoretycznie trafienie tutaj na prawdziwą okazję jest prawdopodobne. Jednak trzeba być fachowcem w tej branży. Nasz handlarz za to okazał się laikiem w branży walutowej. Jak się okazało jakiś Kazach wcisnął mu swój kazachski banknot jako wielce wartościową zapłatę za klejnot (a może "klejnot"). No i biedak został z pamiątkowym papierkiem. Bo nie dość, że nie mógł go nigdzie wymienić to jeszcze nie przedstawia on żadnej większej wartości. I ten biedak chodził i zaczepiał obcokrajowców szukając kogoś z Kazachstanu,kto by mu to wymienił.

"Ładne kamyczki sprzedawał. Takie małe, 2 razy mniejsze i od orzecha laskowego. A tu nagle walnął, że kosztują majątek, coś dziwne mi się to wydawało."

Poruszyłem temat kamieni szlachetnych z naszym przewodnikiem. Według jego informacji ceny wahają się od 20 do kilku tysięcy USD. Te pierwsze to oczywiście ładnie zrobione szkiełka dla szukających okazji laików, natomiast te drugie to okazy wielkości paznokcia dla prawdziwych fachowców, którzy dysponują wiedzą i odpowiednim sprzętem. W państwowych sklepach oryginały są jeszcze droższe, choć i tak ponoć tańsze niż w Europie.


(...)

"Jak tylko doszliśmy do bagażnika samochodu, tłum dzieci, który stał kilkadziesiąt metrów od nas na wzgórzu zbiegł do nas w kilka sekund jak stado spłoszonych zwierząt! Już im wcześniej powiedziano, że damy im zabawki. Przy tym całym rozdawaniu, tata przypominał jakiegoś misjonarza, co to do Afryki przyjechał."


Po krótkiej edukacji z zakresu handlu kamieniami szlachetnymi udaliśmy się do jednej z moich ulubionych świątyń – pagody Dhamma Ya Zi Ka. Spośród innych wyróżnia ją pentagonalna podstawa, ale co efektowniejsze, jej kopuła jest pokryta pozłacaną laką, która pękając i odłażąc nadaje specyficznej patyny. Pięknie mieni się w słońcu. Dodatkowe atuty to znikoma ilość turystów i kolejne piękne panoramy rozciągające się z jej tarasów.

Kolejny punkt programu to odwiedzenie jednej z okolicznych wiosek. To poza czystą turystyką także część naszej "misji" humanitarnej. Specjalnie na takie okazje poświęciliśmy ok. połowy naszego bagażu lotniczego żeby zabrać wszystko co się tylko da a co można rozdać miejscowym – głównie dzieciom. Wioska, którą odwiedziliśmy liczy ok. 500 mieszkańców. Poza bardzo nielicznymi wyjątkami większość domostw zbudowana jest z kombinacji liści palmowych i bambusa. Tylko kilka miało dachy pokryte blachą, które choć dużo trwalsze i bezpieczniejsze nie cieszą się zbyt dużym uznaniem ze względu na duchotę jaka pod nimi panuje. W pobliżu wioski znajduje się dość spory zbiornik, w którym zbiera się woda z rzeki i deszczówka. Woda wygląda tak, że ja bym się parę razy zastanowił czy włożyć do niej rękę. Tym czasem dla miejscowych, także tych mieszkających kilka kilometrów dalej jest to jedyne źródło wody zarówno pitnej jak i służącej do wszelkich innych celów. Cały czas do zbiornika podchodziły kobiety i starsi chłopcy, napełniali po dwa ok. 10-litrowe wiadra a częściej jakieś beczkopodobne pojemniki i zawieszając je na drewnianym pałąku opartym na barkach sprężystym krokiem, szybko zanosili do domów. Spróbowałem sam zmierzyć się z takim wyzwaniem – nie byłem w stanie nawet utrzymać ładunku w miejscu tak żeby nie uronić nic z tego co było w pojemnikach, nie mówiąc już o maszerowaniu po nierównym terenie. Po zobaczeniu takiej sceny aż głupio mi było, że czasem nie dopijaliśmy krystalicznie czystej wody butelkowanej, którą mieliśmy zapewnioną przez przewodnika. Co innego widzieć to w telewizji, a co innego spotkać i próbować rozmawiać z tymi ludźmi osobiście.

Zapuściliśmy się w wioskowe uliczki. Nasz przewodnik bez żadnych zahamowań pokazywał nam życie mieszkańców, którzy sprawiali wrażenie jakby takie wścibskie oględziny w ogóle im nie przeszkadzały. Bez żadnych przeszkód wchodziliśmy na ich podwórka, do zagród, spichlerzy, zaglądaliśmy do różnych pojemników czy też zabawialiśmy się z inwentarzem. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że tutejsza ludność wykorzystuje instynkt zwierząt do przepowiadania pogody i tak np. jeśli w danym okresie ptaki budują gniazda na czubkach drzew to zapowiada się czas spokoju, a jeśli budują niżej to prawdopodobnie nadejdzie cyklon lub tajfun. W kilku gospodarstwach natknęliśmy się na malutkie, przeurocze kózki, niektóre jedno dniowe, które becząc jak małe dzieci łasiły się do nas I chciały wchodzić na ręce szukając mleka. Tym czasem wszystkie wystarczająco dorosłe kozy o tej porze dnia spędzały czas na międzyświątynnych pastwiskach.


W niektórych gospodarstwach natknęliśmy się na wymarłe u nas dawno sposoby produkcji jak np. wyciskanie oleju z orzeszków za pomocą woła zaprzęgniętego do kieratu. Jedną ze specjalności mieszkańców wioski jest uprawa fistaszków. Świeże fistaszki są miękkie w przeciwieństwie do dostępnych w Polsce. Żeby nie zostały zjedzone przez liczne tutaj gryzonie przechowuje się je w dużych plecionych koszach obłożonych iglastymi krzewami, wierzch zasypuje piaskiem i też obkłada długoigłymi kaktusami. Po obejściu wioski przyszła pora na przekazanie prezentów. Wieść o naszym przybyciu lotem błyskawicy rozeszła się po okolicy i kilkadziesiąt maluchów już się kręciło koło naszego samochodu. Nie byliśmy jedynymi turystami, którzy tutaj się zapuścili, ale mało kto pomyślał o tym żeby z sobą coś przywieźć w większej ilości. Poza nami inni ograniczyli się tylko do robienia zdjęć w zamian nic od siebie nie dając. Dzieciaki początkowo ustawiły się grzecznie w kolejce, później jednak gdy zobaczyły jakie skarby rozdajemy (długopisy, flamastry, czapeczki, zabawki itp.) szyki zostały szybko złamane i zrobiło się nieciekawie, po prostu rozerwałyby wszystko na strzępy. Nie można było nad nimi zapanować tym bardziej, że obecne kobiety też chciały coś dla swoich ponoć nieobecnych dzieci. Dopiero ostra interwencja Hla Po i lokalnego nauczyciela przywróciła porządek. Dzięki temu wystarczyło dla wszystkich, a nawet trochę zostało dla tutejszej szkoły. Zaraz po naszym rozdawnictwie dowiedzieliśmy się do czego w pierwszej kolejności posłużyły nasze flamastry – chłopcy zaczęli domalowywać sobie wąsy – w końcu na całym świecie dzieci chcą poczuć się dorosłe.


Żegnamy naszą wioskę. Mijamy pasące się wśród zabytków stada krów i dojeżdżamy do wytwórni laki. Wyroby z laki to miejscowa specjalność. Całe wioski biorą udział w przygotowywaniu półproduktów, które następnie są obrabiane w wyspecjalizowanych manufakturach. Produkt końcowy z wyglądu przypomina plastik o wyjątkowych właściwościach np. jest kwasoodporny, to właśnie laką była pokryta słynna terakotowa armia cesarza Chin. Składa się głównie z bambusowego lub drewnianego stelaża i wielu warstw specjalnej, bardzo drogiej żywicy. Wszystko jest ręcznie robione. Produkty dobrej jakości pokryte są ok. dziesięcioma warstwami żywicy, a te z najwyższej półki ponad dwudziestoma. Rozpiętość cenowa jest ogromna; od 1 USD za byle jaką bransoletkę do nawet kilku tys. USD za egzemplarze zabytkowe, wyjątkowo misternie wykonane. Pomimo, że najcenniejsze egzemplarze są chronione nawet przed robieniem zdjęć (chodzi o uniemożliwienie kopiowania wzorów) to cały proces produkcji odbywa się na oczach klientów, tak że można samemu zapoznać się z wszystkimi jego etapami, co ma uzasadnić cenę laki.

Po wydaniu kilkudziesięciu USD w manufakturze laki, mijając jedną z nielicznych hinduskich świątyń pojechaliśmy nad rzekę. Nasz cel to obdarowanie kolejnej wioski, do której musimy dopłynąć łodzią. Po drodze zatrzymaliśmy się przy jednym z czynnych, odosobnionych klasztorów. No i trafiła nam się awaria. Jagoda po spożytym wcześniej obiedzie w wegetariańskiej restauracji polecanej przez jeden z najpopularniejszych przewodników dostała biegunki (klienci restauracyjnki to wyłącznie turyści). Tabletki zostały w hotelu a najbliższa cywilizowana łazienka była kilkanaście kilometrów za nami. O chodzeniu w krzaki nie mam mowy – węże. No i moja nastolatka delikatnie mówiąc czuje się skrępowana. Cóż co zrobić. Zmiana planów. Hla Po obiecał sam dostarczyć souveniry do wioski (co mam nadzieję zrobił), a tym czasem "na sygnale" wracamy do hotelu. Ponieważ nasza łódź w rzeczywistości była małym powolnym stateczkiem, więc żeby przyśpieszyć przesiadamy się na mniejszą, ale znacznie szybszą. Na szczęście na pokładzie była zielona herbata, która pita w niewielkich ilościach trochę łagodzi skutki takich dolegliwości. Udało się, choć skutki zatrucia były odczuwalne jeszcze przez kilka najbliższych dni - w końcu birmańska biegunka to nie byle co. Rewelacyjnie natomiast spisał się przywieziony z Polski lek "nifuroksazyd 200 hasco". Przy okazji tej przygody dowiedzieliśmy się od przewodnika, że nie należy łączyć świeżych papai z herbatą imbirową - tak jak u nas śliwek z zsiadłym mlekiem.


O świcie opuszczamy Bagan. Hla Po, mój ulubiony przewodnik, prawdziwy fachowiec w swojej branży, na pożegnanie organizuje mi w prezencie kilka kg tutejszych, świeżych orzeszków ziemnych, które tak nam zasmakowały. Ja obiecuje przysłać mu słownik angielsko-polski (mam nadzieję, że już dotarł do niego). Na lotnisku dowiadujemy się, że nasz samolot poleci inną trasą, z międzylądowaniem, żeby zabrać kilku pasażerów, którzy akurat się trafili – to w Birmie naturalna sytuacja. Krótkie pożegnanie i przewodnik biegnie odebrać kolejnych turystów – w Baganie w sezonie zaczyna być tłoczno!


Mrok spowija ocean. Z czerni wybijają się tylko żarówki oświetlające łodzie rybackie niczym światła wielkiego miasta na drugim brzegu, którego w rzeczywistości nie ma. Od czasu do czasu w lekko wzburzonej toni odbijają się promienie zawieszonego na ugwieżdżonym niebie księżyca. Jesteśmy z moją 14-letnią córką w Ngapali, położonej na północno-zachodnim wybrzeżu, jednej z pereł nadmorskiej turystyki w Birmie. Na tarasie wygodnego hotelu, bezpośrednio przy szerokiej piaszczystej plaży popijam zieloną herbatę przy świetle mrugającej świecy odpoczywając po trudach dzisiejszego dnia. Rano była wczesna pobudka, my w t-shirtach a nasz przewodnik w czapce z pomponem. Oj styczniowe poranki w Baganie, skąd przylecieliśmy naprawdę są zimne. Sami z lekką zazdrością patrzyliśmy na miejscowych ubranych w ciepłe polarki, kurtki i czapki. Jakoś przed podróżą nie chciało się nam wierzyć, że w tak tropikalnym, nieodległym od zlanych słońcem plaż miejscu może być taka różnica temperatur. Myśleliśmy, że ostrzeżenia o niskich temperaturach, jakie otrzymaliśmy od naszego biura przed podróżą, są skierowane do ludzi przywykłych do tropikalnego klimatu a nie do nas, obytych z zimnem. Żegnamy się z Baganem, w dole z okien samolotu widzimy po raz ostatni drobne punkciki rozsianych po okolicy tysięcy zabytkowych świątyń. Nasz samolot ma międzylądowanie w Mandalay. W ostatniej chwili zmieniono jego trasę – trafili się chętni na ten kierunek – to w Birmie standardowa praktyka; jak są chętni to naginają trochę marszrutę. Czekamy na płycie lotniska w Mandalay na wymianę części pasażerów. Pozwolono mi wyjść z samolotu i trochę się pokręcić wokoło, zapalić jednego papierosa (z drugim nie poszło już tak łatwo). W tym czasie cała załoga zajęła się błyskawicznym odświeżeniem miejsc po wysiadających, żeby nowi pasażerowie mieli zapewniony odpowiedni standard. Po kolejnych kilkudziesięciu minutach jesteśmy już w Yangonie. Krótkie polowanie na bagaże jako, że w Birmie nie istnieją taśmy tylko wydawane są one wyłącznie tzw. bagażowym, i dopiero od nich można je odebrać oczywiście za drobnym napiwkiem. Między bagażowymi widoczny jest wyraźny podział stref; jedni obsługują tylko przyloty, inni odloty a jeszcze inni loty międzynarodowe. Każdy chce napiwek, więc przy przesiadkach jest wielu chętnych do naszych drobnych – niby grosze, ale jest to trochę irytujące. Na Birmańskim lotnisku podejście personelu do klienta jest znacznie lepsze niż na lotniskach europejskich. Może to trochę wynika z jego kameralności i tutejszej kultury. Wszyscy są mili, życzliwi i pomocni. Mieliśmy kilka godzin do odprawy i dwie duże walizy, z którymi musielibyśmy się przez ten czas męczyć. Przechowalni brak. Miła i urocza, co w Birmie nie jest rzadkością pani z lokalnych linii lotniczych zaoferowała, że może je przechować na ten czas w swoim biurze. Czy taka sytuacje jest w ogóle u nas do pomyślenia? Zabrakło nam trochę miejscowej waluty i żeby uzupełnić braki poszliśmy do lotniskowego kantoru. Przed nami kilkunastoosobowa kolejka. Wlecze się niemiłosiernie. Amerykanie, Francuzi, Anglicy – każdy z niedowierzaniem patrzy jak dokładnie są oglądane ich banknoty i jak niewiele trzeba żeby nie zostały zakwalifikowane do wymiany. Tutaj honorują tylko te, które są w perfekcyjnym stanie. Oczywiście lokalne kyaty mogą być ufajdane, przepocone, w plamach betelu itd. Na szczęście my jesteśmy pod tym względem przygotowani – specjalnie na tą okoliczność przywieźliśmy nowiusieńkie dolary w etui (to nie żart). Wizyta w pobliskiej restauracji dla zabicia czasu; krewetki tygrysie, naleśniki z lodami, koktajl ze świeżych truskawek i lecimy do Ngapali. Po ok. 50 minutach lądujemy na bardzo krótkim pasie bezpośrednio przy Zatoce Bengalskiej. Przy podejściu z okien samolotu widzimy duże ilości ryb wyskakujących z wody - może to tuńczyki? Z tej wysokości trudno określić.

"Kiedy zbliżaliśmy się do lotniska, woda wyglądała tak, jakbyśmy mieli po niej płynąć! A gdy mijaliśmy płotek lotniska, zdziwiło mnie, że o niego nie zahaczyliśmy!"

Tym razem nasze bagaże czekają na nas… przed bramą lotniska. Kolejne kilkadziesiąt minut jazdy przysłanym przez nasz hotel busem po baaardzo kiepskiej drodze i jesteśmy w naszym eleganckim hotelu Amata stylem nawiązującym do tradycji azjatyckich, położonym w gęstym tropikalnym ogrodzie, wśród wysokich palm, rododendronów, jaśminu i bezpośrednio przy piaszczystej plaży.

"Bardzo ładny (…) Zdałam sobie sprawę, że uwielbiam baldachimy! W łazience i nad schodami mieliśmy gekony. Jeden bardzo oryginalny bo różowy.

W recepcji były ekstra lampiony, które w dzień wyglądały jak stare, rozwalone, a w nocy były świetne.

(…) Basen był fajny (…) ale nikt się w nim raczej nie kąpał, bo niestety, był po środku restauracji – głupio było się bawić pośrodku niemieckich emerytów jedzących kolację."


Obsługa wita nas z ciepłymi nawilżonymi ręcznikami do zmycia kurzu z podróży i szklaneczkami świeżego mleczka kokosowego. Jak najszybciej załatwiamy wszelkie formalności i biegniemy zanurzyć się w cieplutkich, ale nie za gorących, szmaragdowych falach. Woda jest cudowna. Jagoda nie wie na czym się skupić. Czy pływać, czy wypatrywać licznych tutaj żyjątek takich jak małe krabiki (całe setki), ślimaki morskie, małże itp.


"Na plaży był mięciutki piasek! Bardzo lubiłam na nim leżeć, więc po 30 min. już się spaliłam, bo chodziliśmy nad morze w południe (…) były kulki z piasku zrobione przez krabiki (…) były oczywiście psy. Dużo psów. Szczeniaczki były łyse i parchate..."


Postanowiliśmy zachód słońca przywitać w plażowej knajpce. Jest tu znacznie taniej niż w hotelu, jedzenie świeże i wyśmienite. Obsługa wręcz doskonała a miejsce i widoki…. cóż tak wyglądać może raj (w wersji ekonomicznej). Na pierwszy rzut idą olbrzymi świeży kokos i pinacolada serwowana także w kokosie. Jakoś alkohol w tym klimacie nie specjalnie mi odpowiada. Zamawiamy słodziutki i orzeźwiający sok z arbuza. Do tego grillowana duża langusta i krewetki w tempurze. Jako bonus od właścicieli dostajemy jeszcze płonące banany. Za wszystko płacimy ok. 15 USD. Przed naszym stolikiem czerwona tarcza słońca zaczyna zanurzać się w oceanie. Pora wracać do hotelu.

"(…) nie przepadam za szwedzkim stołem bo nie radzę sobie z tworzeniem posiłków, i jak zwykle (…) przez cały pobyt w Birmie jadłam na śniadanie naleśniki (…) ale tu dawał je ładny kucharz."

Po miło spędzonej w naszym tekowym domku nocy, na łożu pod moskitierowym baldachimem oraz obfitym i zróżnicowanym śniadaniu idziemy odwiedzić pobliską wioskę rybacką, w której chcemy obdarować kilkoro tutejszych maluchów specjalnie na ten cel przywiezionymi drobiazgami.

Zależało mi też na pokazaniu Jagodzie prawdziwej wioski rybackiej, z ich pracowitymi mieszkańcami, czegoś co coraz trudniej znaleźć - niekłamanej autentyczności.


Chciałem też żeby była świadoma kontrastu jaki jest pomiędzy życiem prostych, miejscowych ludzi a hotelowymi luksusami. Mimo stosunkowo późnej pory miałem nadzieję, że zdążymy zobaczyć jeszcze choćby końcówkę rozładowywania nocnego połowu rybaków. W drodze do osady natknęliśmy się na kolejny nowo budowany hotel, któremu wioska musiała stopniowo ustąpić fragment wybrzeża. Z jednej strony jest nam żal, że za kilka lat pewnie zniknie to oryginalne miejsce ze swoją nieskażoną kulturą i ufnymi ludźmi, ustępując wszechogarniającej komercji, z drugiej zaś przecież chcemy przyjeżdżać właśnie do malowniczo położonych hoteli. Zdążyliśmy na końcówkę rozładunku z ostatnich łodzi. Połów to głównie drobniutkie rybki, ale było też kilka koszy dorodniejszych sztuk i oczywiście wszelkiego rodzaju krewetki, langusty, kałamarnice i inne owoce morza, które znalazły nabywców już na samym początku rozładunku. Są trzy podstawowe grupy rybaków. Pierwsza to Ci którzy wypływają daleko w morze i łowią najdorodniejsze sztuki np. barakudy czy tuńczyki – taka rybacka elita. Druga to rybacy, którzy łowią bliżej brzegu drobniejsze ławice. Najpierw całą noc świecą sznury żarówek na swoich łodziach, czym wabią ryby, a następnie o świcie wyciągają sieci ze zdobyczą. Trzecia grupa to biedacy, którzy z różnych względów nie mogli brać udziału w morskich połowach. Ci brodzą wokół zacumowanych łodzi wyłapując podbierakiem to co umknęło z łodzi bądź zabłądziło zbyt blisko brzegu.


Część towaru rybacy sprzedają oczekującym przy brzegu prawdopodobnie pośrednikom, a część wykorzystują na własne potrzeby. Większość i tak kończy na rozpostartych na plaży dużych niebieskich płachtach, na których suszy się je na słońcu. Końcowy produkt jest później wykorzystywany w kuchni azjatyckiej jako przekąska oraz przyprawa – takie suszone "anchovis". Ludzie w wiosce choć zapracowani to bardzo życzliwi i przyjaźnie nastawieni. Nie sprawiali wrażenia żeby nasza obecność w jakikolwiek sposób ich irytowała, wręcz przeciwnie, znajdowali chwilę na uśmiech czy przyjazne pozdrowienia.


Maluchy były przeszczęśliwe z podarowanych im flamastrów, lizaków, pluszaków i piłki. Staraliśmy się obdarować każdego indywidualnie, tak żeby i te najmniejsze dzieci coś dostały. Ich szczera radość, wołanie do mnie "u, u, u…" co znaczy mniej więcej tyle co "wujku" były jednymi z najprzyjemniejszych chwil w trakcie tej podróży. Wszystko odbywało się spokojnie, bez zbędnych przepychanek i często w formie zabawy. Niektóre maluchy chyba wcześniej nie miały do czynienia z lizakami ponieważ chciały je zjadać z papierkami. Zauważyliśmy też, że spora część tych najmłodszych ma powieszony na szyi medalionik z podobizną Aung Sana, ojca przywódczyni dzisiejszej opozycji, pod którego dowództwem Birma uzyskała niepodległość (właściwie to zginął w zamachu ok. pół roku przed formalnym ogłoszeniem niepodległości).


Wielu turystów zapuszcza się w rejon wioski obserwować życie mieszkańców. Oglądają ich jak swoistą menażerię, robią zdjęcia, zaglądają do koszy z połowami, ale nie zauważyliśmy nikogo wśród tych bogatych obcokrajowców, kto by cokolwiek tym ludziom dał. Z zachowania miejscowych też raczej wynikało, że nasze rozdawnictwo do często tu spotykanych nie należy.

Cechą szczególną tutejszych wiosek są psy (często całe watahy), które w wieku szczenięcym przedstawiają sobą wyjątkowo żałosny widok. Pozbawione sierści, pokryte różnego pochodzenia ranami i strupami przechodzą wyjątkowo bezwzględną selekcję naturalną. W wieku dojrzałym prezentują się już całkiem nieźle, przypominając trochę psy dingo. O dziwo zwierzaki te piją także wodę morską, choć pływać raczej nie lubią. Nie spotkaliśmy się też ani razu z agresją tych zwierząt w stosunku do ludzi, szczególnie miejscowych za to bardzo chętnie się bawią. Jedni i drudzy żyją raczej obok siebie niż razem.


Po tych porannych wrażeniach przyszła pora na klasyczne, błogie lenistwo, pluskanie w ciepłych wodach oceanu i wygrzewanie się na słoneczku. Uczucie tym milsze, gdy uświadomiliśmy sobie panującą w tym samym czasie aurę w naszej ojczyźnie. Przyszła kolej na spenetrowanie północnej części plaży (rano byliśmy na południu). Wzdłuż wybrzeża przez całą długość ok. 2 km ciągną się ukryte wśród wysokich palm hotele. Co jakiś czas napotykaliśmy mini stragany sprzedające miejscowe rękodzieło, głównie wyroby z macicy perłowej – wszystko co tylko można z niej zrobić; sztućce, biżuterie, szkatułki itp. W ofercie mieli jeszcze fikuśne figurki wystrugane z łupin orzechów kokosowych.

"Byli bardzo mili. Wszyscy są tam bardzo mili. No i powinni mieć jakąś książkę do czytania w czasie tak monotonnej roboty."

Wzdłuż plaży krążą też Birmanki niosące na tacach trzymanych na głowach całe sterty tropikalnych owoców – oczywiście na sprzedaż.

Gdy zgłodnieliśmy odwiedziliśmy znaną już nam plażową restauracyjkę. Z łakomstwa przesadziliśmy z zamówieniem; 4 kokosy, orzeszki cashew smażone w stylu chińskim, krewetki, ryby i warzywa w tempurze, a na deser papaja – i to wszystko znowu za ok. 15 USD. Nie daliśmy oczywiście rady i musieliśmy szukać wsparcia wśród miejscowych psiaków, które o dziwo bardzo chętnie pałaszowały warzywa w tempurze. Tym to sposobem zachód słońca zastał nas na zamykającym plaże skalistym cyplu usianym tworami geologicznymi niczym z innej planety. Czekała nas jeszcze godzinna droga powrotna wzdłuż fal oświetlanych jedynie gwiazdami.


Od początku naszego pobytu w Amata w naszym trzcinowo-ratanowym dachu coś mieszka. Piszczy, chrobocze itd. Gdy tylko spytaliśmy obsługę co to może być, to w ciągu 2 minut pojawiła się 3-osobowa komisja żeby zbadać sprawę. Po wnikliwym acz szybkim dochodzeniu ustalili, że nasi sublokatorzy to myszki, które zagnieździły się na zewnątrz. Trochę wg nas zbyt głośne jak na tak małe gryzonie, ale dokąd nie wchodzą do środka nie widzimy problemu. Jagoda hodowała w domu ich całkiem sporą ilość, więc ten temat nas nie martwi. Obsługa była za to bardzo speszona – w końcu myszy w 4* hotelu…

"Cokolwiek to było, ciekawie było słuchać jego pisków w nocy."


Kolejny dzień to kolejne wyzwania. Na początek wynajętymi rowerami pojechaliśmy jedyną "asfaltową" drogą na południe do kolejnej, położonej przy sąsiedniej zatoce wioski. Po minięciu ostatniego hotelu zaczyna tętnić lokalne życie. Spora ilość sklepików i knajpek pozwala sądzić, że odwiedzają tą miejscowość także mniej zamożni, birmańscy turyści. Mijamy dwie szkoły, jedną murowaną a jedną drewnianą. W porównaniu do tych spotkanych w Baganie są niczym uniwersytety. Od czasu do czasu mijaliśmy źródło jakiegoś wyjątkowego smrodu – tak jakby gospodarz zajmował się produkcją sosu rybnego, co z resztą jest bardzo prawdopodobne.

"Wewnątrz wioski był punkt gdzie okropnie zajeżdżało suszoną rybą."


Myślałem, że już widziałem kiepskie birmańskie drogi, ale w tym rejonie nawet rowerem ciężko było ominąć wyrwy w nawierzchni. Ponownie wszędzie pełno psów. Wzdłuż drogi co jakiś czas napotykamy stragany z jedzeniem. Oferta to same ryby w różnych stadiach ususzenia – zdecydowanie nie dla Europejczyków. Wioska jest dużo większa od poprzedniej, ma nawet swój pomost a bogatsi rybacy posiadają kutry. Na ich pokładach ryby już nie są przechowywane w koszach lecz w plastikowych beczkach z kruszonym lodem. Poza tym niczym specjalnym się nie wyróżniała, no może dużo większym śmietnikiem na plaży.

"Zatrzymaliśmy się na plaży, ale to było wysypisko śmieci, serio."

Po krótkiej przerwie jedziemy na spotkanie z Birmańczykiem, który obiecał nam zorganizowanie przejażdżki na słoniu. Pomimo, że w Birmie jest to bardzo powszechne zwierzę, to dotychczas dla turystów było raczej mało dostępne. Tu słonie nadal służą do pracy w rolnictwie i przemyśle drzewnym a nie do zabawiania turystów. Nie bardzo wiemy czego się spodziewać. Kupujemy dwie kiście bananów jako łakocie dla zwierzaka, wsiadamy z dwoma Birmańczykami na motory i jedziemy w pobliskie góry, gdzie na polanie w dżungli mamy umówione spotkanie ze słoniem. Droga jest taka, że tylko na niektórych odcinkach dałyby sobie radę prawdziwe samochody terenowe.

"Było zarąbiście! Na początku już przeraziłam się, że zgubię kapelusz (…) Ciągle były góry i doły."

Mijamy kolejne domostwa. Kraj z każdym kilometrem staje się bardziej dziki, egzotyczny. Mieszkańcy jednak nadal życzliwie i przyjaźnie do nas się uśmiechają, a starsi i dzieci patrzą z zaciekawieniem. Zauważyliśmy z Jagodą jak wiele w Birmie jest ładnych dziewczyn, o urodzie nie skażonej innymi kosmetykami niż tradycyjna tanaka, maść uzyskana z kory drzewa cytrynowego chroniąca przed słońcem. A tutejsze dzieci to po prostu żywe laleczki. Na polach na nielicznych równiejszych terenach mijamy wieśniaków rozebranych do pasa, wychudzonych i spalonych przez słońce. Cofnęliśmy się w czasie o kolejnych kilkadziesiąt a może i więcej lat. W końcu nasza crossowa Yamaha też poległa i musieliśmy ostatnie kilkaset metrów iść piechotą. Sama wspinaczka wśród ścieżką wijącą się wśród bananowców i dżungli jest już przeżyciem. Docieramy do samotnego domu na wzniesieniu. Czekamy. Po chwili słychać szelest liści i z zarośli wychodzi surowy, żylasty mężczyzna z maczetą u pasa prowadząc na grubym łańcuchu słonia. Zwierzak chyba niedawno brał kąpiel błotną by był niemiłosiernie pokryty warstwą zaschniętej ziemi. Właściciel zaczął okładać go gałęziami co dla słonia pewnie było jak miłe mizianie a miało na celu otrzepanie go żeby nadawał się do użytku dla zmanierowanych białasów. Po toalecie przyszła kolej na zapoznanie i karmienie. My dawaliśmy po bananku, a właściciel zaserwował mu pokaźną porcję jakichś bambusopodobnych badyli.


"Do karmienia jakichkolwiek zwierząt, w sensie dawania im jedzenia do obślinionej buzi, to stworzony jest mój ojciec. On to uwielbia, niestety ja nie aż tak bardzo, szczególnie jak zwierzaki na mnie chuchają, opryskując mnie przy tym po twarzy."

W tym samym czasie inni mężczyźni zarzucili zwierzakowi na grzbiet grubą warstwę szorstkich, uplecionych z liści mat przypominających nasze wycieraczki w rozmiarze XXXL. Na to jeszcze nałożono drewniane barierki. Dodano coś w rodzaju uprzęży i zaproszono nas "na pokład". Mimo, że słoń leżał to i tak dano nam mały stolik żebyśmy mogli się nieporadnie wdrapać. Oj to było całkowicie inne wrażenie w porównaniu do przejażdżki jaką kiedyś sobie zafundowałem w Tajlandii na wystrojonym kolorowo "turystycznym" słoniu z wyściełaną miękką ławką i pod parasolem. Ruszamy. Trzeba się mocno trzymać żeby nie spaść gdy zwierzak wstaje. Siedzimy gęsiego. Na karku słonia właściciel, a my jedno za drugim na grzbiecie ograniczeni drewnianą barierką. Szorstkie maty boleśnie drapią nasze świeżo spalone słońcem łydki. Jedziemy po górskim terenie. Słoń to się wspina to schodzi w dół. Ślepo ufamy powożącemu, że zwierzak się nie wywróci. Przejażdżka trwa może dwadzieścia minut. Niby krótko, ale wystarczająco długo jak dla nas. Zobaczyliśmy na czym to polega, a w dwie osoby jest zbyt niewygodnie żeby delektować się dłużej.

"Przejażdżka była chwiejna… za to słoniowy kierowca miał imponujące owłosienie pod pachami jak na Birmańczyka – był wyjątkowo brzydki."

Jesteśmy zadowoleni bo doświadczyliśmy czegoś co jest oferowane w bardzo niewielu miejscach – przejażdżki na nieturystycznym jeszcze słoniu, w jego naturalnym środowisku. Z pewnością jest to mniej komfortowe ale za to prawdziwe. Pewnie za parę lat sytuacja na tyle się zmieni, że tutejsze słonie podobnie jak niegdyś tajskie zostaną przebranżowione. My tym czasem wykorzystaliśmy tą ostatnią chwilę.

Powrót na plażę, kolejne ucztowanie i jesteśmy już w hotelu. Dzisiaj Jagoda ma jeszcze w programie masaż z peelingiem z miodu i sezamu. To był zły wybór – jest przecież spalona przez słońce. Mimo profesjonalnej, wręcz luksusowej i przemiłej obsługi bolało.


Ostatnią atrakcją, na którą się skusiliśmy był rejs wynajętą łodzią łodzią o zachodzie słońca w miejsce połowów. Typowo turystyczna łódeczka chyba przerobiona ze starej łodzi rybackiej. Ocean jest spokojny jednak pomimo tego fale czasami potrafią nieźle miotnąć naszą łupinką. Dla nas nieobytych żeglarzy jest to mały zastrzyk adrenaliny. Jagody obiad już chce wyjść na wolność. Skupiam się na podziwianiu krajobrazów oddalającej się od nas pięknej, kilkukilometrowej plaży porośniętej wysokimi palmami i powoli wznoszącymi się w oddali górami. Z czasem jednak i mój żołądek daje o sobie znać. Sytuacja staje się bardziej dokuczliwa kiedy wyłączamy silnik w oczekiwaniu na zachód słońca. Nasi "marynarze" wyczyniają cuda wiosłami żeby maksymalnie ustabilizować łódź. Ponoć robią tak samo gdy na morzu chcą zjeść posiłek – jedyna szansa żeby jedzenie nie uciekało z miski. Przypłynęliśmy zbyt wcześnie żeby zobaczyć większe skupisko łodzi. Rybacy do zmierzchu czekają na płyciznach, a my musimy przed nim wracać. Udaje nam się natknąć na tylko kilka z pośród ponad 100 łodzi zwykle tu łowiących. Większe łodzie, obładowane sieciami z kilkunastoosobowymi załogami niczym barki są holowane przez mniejsze jednostki. Są też samotne łódki – te z mniejszych wiosek. W holowanych łodziach rybacy jedzą kolację w promieniach zachodzącego słońca zbierając siły do czekającej ich pracy. Stłoczeni na pokładzie wyglądają jak albańscy bądź tunezyjscy uchodźcy z telewizyjnych wiadomości. Jedni machają do nas przyjaźnie, inni w tym czasie próbują coś złowić na grubą żyłkę – może trafi się jakaś większa sztuka? Słońce tonie za horyzontem. Na stalowej wodzie nikną ostatnie ogniki odbijających się promieni. Zjedzone dzisiaj przez nas ryby i krewetki coraz bardziej chcą wrócić do swojego środowiska naturalnego, więc czym prędzej prosimy o powrót na ląd. Według wskazówek sternika, jeśli będziemy patrzeć na horyzont to unikniemy problemów żołądkowych. Metoda działa, ale wystarczy, że na chwilę zerknę w wizjer aparatu i już mi się wszystko cofa. Dobijamy do zbawiennego brzegu.


Na plaży rozmawiamy z jednym z "managerów" naszej morskiej wycieczki. Z nieukrywaną przyjemnością dowiadujemy się, że Polacy nie mają w Ngapali złej reputacji (kilkanaście osób z naszego kraju już odwiedziło to miejsce). Prym wśród plażowych brudasów, czyli osób zaśmiecających czym popadnie te rajskie piaski wiodą Chińczycy.

Po ustabilizowaniu naszych układów pokarmowych chcieliśmy zjeść mimo wszystko ostatnią kolację – jutro wylatujemy. Testujemy kolejną restaurację położoną przy głównej drodze. Jest tu ich kilkanaście, a menu i ceny wszędzie bardzo podobne. Siadamy przy stoliku i prosimy kartę. Kelner natychmiast przynosi… dużą misę wypełnioną darami morza; tuńczyk, barakuda, langusta, kraby, krewetki itd. Towar takiej świeżości o jakiej u nas nie można nawet marzyć. Przygotowywany od ręki na zamówienie i wg upodobań klienta. Znowu za dużo zamówiliśmy. Jest pyszne ale się nie mieści. Trochę głupio nam przed obsługą, która co chwilę dopytuje się czy aby na pewno wszystko jest OK. Niezręczną sytuację łagodzimy większym napiwkiem i ledwo żywi turlamy się ostatkiem sił do naszych łóżek.

"Cały czas stały przy nas dwie panie i obserwowały czy czegoś nie chcemy. Wciąż było to dla mnie dziwne mimo, że takich sytuacji mieliśmy wcześniej dużo w Birmie."


Nasz hotelowy bus zawozi nas na lotnisko. Lotnisko jest maleńkie, ale wystarczające. Po odprawie bez problemów wychodzę na płytę lotniska, chcę na skraju pasa nakręcić film z lądowaniem od strony morza przylatującego po nas samolotu. Na wąskim pasie ziemi pomiędzy wodą a płytą lotniska przebiega wąska droga. Tuż przed lądowaniem na jej skrajach stają żołnierze, którzy dla bezpieczeństwa zamykają na ten krótki okres przejazd. Samoloty w tym miejscu przelatują zaledwie kilka, kilkanaście metrów nad ziemią. Nasz samolot po przywiezieniu kolejnej grupy turystów, bez wyłączania silników szybko zostaje wysprzątany przez załogę i zabiera nas na pokład. Kolejne 50 minut i ponownie wita nas Yangon.

środa, 29 sierpnia 2012

Z nieukrywaną przyjemnością, przypadkowo odkryłem, że nasza przewodniczka z Yangonu, ok. 1,5 miesiąca po naszej tam wizycie została wybrana na Miss Myanmar Internationa 2012!

http://www.zimbio.com/Yangon+Myanmar/articles/QpcQH-BeGyU/Nann+Khin+Zayar+crowned+Miss+Myanmar+International

http://news.xinhuanet.com/english/photo/2012-03/26/c_131490180_3.htm

http://www.dawanews.com/chinabiz_view.asp?id=23217

http://life.bonology.com/2012_03_28_archive.html

http://www.myanmarchitchat.net/

http://news.sabay.com.kh/articles/223662

czwartek, 28 czerwca 2012

Pod tym linkiem (ważny będzie tylko kilka dni - później może zostać dezaktywowany) można zobaczyć jak wyglądało obdarowywanie birmańskich dzieciaków :):

http://wtrns.fr/csXsLXgl3CQix7-


Trzeba sobie za jego pomocą ściągnoć filmik .m4v

wtorek, 26 czerwca 2012



Witam wszystkich
   Blog ten powstał w zastępstwie strony www.jerzyopoka.pl w celu opublikowania jakby drugiej części "Białych słoni" – niestety nie było sensu tworzyć kolejnej tak podobnej książki, a wydawca nie był skłonny do poszerzenia dotychczasowej (przy okazji ew. dodruku). Część materiału, której brakuje na tej stronie została opublikowana na łamach czasopisma "Dookoła Świata". Niestety nie będąc na etacie żadnej redakcji, oraz nie pisząc na zamówienie, realne i na godnych warunkach zasady publikacji są bardzo ciężko osiągalne - stąd moja decyzja o podjęciu współpracy z tylko jedną redakcją. 
Wytrwałym życzę miłej lektury, a jeśli jeszcze do tego ktoś coś napisze, skomentuje to będzie mi miło.